czwartek, 5 marca 2015

[latino] Kanion Colca czyli jesteśmy na wczasach.

Latino - cz. 41
23-25 września 2014
Kanion Colca czyli jesteśmy na wczasach.

Żegnamy się z busikiem gdzieś pomiędzy Cruz del Condor a miasteczkiem Cabanaconde. Przed nami trek wgłąb kanionu Colca.
Kanion Colca jest jednym z dwóch najgłębszych, obok Cotahuasi kanionów na świecie. Do końca nie wiadomo który jest głębszy, bo wszystko zależy skąd i dokąd mierzyć. Ściany kanionu wznoszą się nad poziom rzeki na 3200 metrów z jednej  i 4200 metrów z drugiej strony. Długość to 120 kilometrów. 
Startujemy o godzinie 10.To dość oryginalny trek. Na dzień dobry czeka nas zejście w dół kanionu. Solidne 1200 metrów różnicy poziomów. Na niebie pojawiły się chmurki. Ale jest ciepło, w słońcu nawet gorąco. Gdzie nie spojrzeć, góry.



fot. K. Pacek
Znajdujemy się pod opieką fachowego przewodnika. I żartów nie ma. Naprawdę ma ku temu zdolności i świetnie panuje nad grupą. Nie przytłacza, idzie gdzieś z boku. Choć grupa rozciąga się na trudny do ogarnięcia wzrokiem dystans, on dokładnie wie kto idzie jest. Jesteśmy pod wrażeniem.


Zejście, jak to zejście. Monotonne. Widoki z każdym krokiem coraz mniej rozległe. 

 



Na szlaku nie jesteśmy sami. Mija nas kilka dość liczebnych grup. Wszystkie puszczamy przodem. Dziś wedle planu mamy zejść tylko na dół kanionu. Czasu dużo, nie ma się co spieszyć.








Z początku ścieżka powoli opada w dół trawersując południową ścianę kanionu. W końcu za kolejnym żebrem widzimy, że dalej będzie jedna wielka serpentyna w dół. Gdzieś daleko pod naszymi nogami widzimy malutkie sylwetki osób które mijały nas na początku drogi. Sam kanion to najczęściej strome skaliste ściany pozbawione roślinności. W kilku miejscach tylko widać plamy zieleni. To małe wioski w których jest trochę drzew, wyrwanej przyrodzie ziemi na której można coś uprawiać i białe dachy niewielkich prymitywnych chatek.


Zejście zaczyna dłużyć się niemiłosiernie. Do tego minęło już południe. W dole kanionu nie ma wiatru. Powietrze, nagrzane przez słońce, stoi w miejscu. Gorąco. Od przynajmniej 30 minut widać most, metę naszego zejścia. Cały czas dzieli nas od niego kilkadziesiąt zakrętów ścieżki. W końcu dochodzimy. Jestem ledwo żywy. W szumie górskiej rzeki odpoczywa się błogo. I długo.


Gdzieś po godzinie takiego siedzenia ruszamy dalej. Wspinamy się kilkadziesiąt metrów do poziomo biegnącej ścieżki. Prowadzi ona w 10 minut do wioski. I niespodzianka. To tyle na dziś. Okazuje się, że nasz trzydniowy trek będzie jednym wielkim relaksem. Mamy trzy etapy, każdy po około 3 godzin. Pokonamy dokładnie taka samą trasę  jak ci co przyjeżdżają tu na dwa dni. Po pierwszej chwili rozczarowania przychodzi jednak myśl, że może to dobrze. Należy nam się odpoczynek po dość forsownym tempie w jakim się poruszamy od początku wyjazdu. Zatem czas na relaks. Zalegamy na trawie i oddajemy się drzemce. Po kilku godzinach sjesty nasz przewodnik przynosi obiad. Śpimy w bardzo prostych chatkach zbudowanych z trzciny i blachy. Jedna niewielka izba ledwo mieszcząca cztery łóżka. Bez prądu. 

fot. K. Pacek
Rano dzień zaczynamy od śniadania. Oczywiście skromnego, jakoś ciężko się do tego przyzwyczaić. I w drogę. Dziś w planie kilkugodzinne przejście dnem kanionu. Ścieżka z początku wije się po jakiś krzakach. Ogólnie trawersem, ale cały czas to trochę w gór, to w dół.  


Widoki są dosyć ograniczone. Żeby coś zobaczyć, trzeba zadzierać wysoko głowę. A jak się już spojrzy to widać chociażby skały bazaltowe. Są one pochodzenia wulkanicznego, co świadczy, że kiedyś był tu wulkan.



W pewnym momencie odbijamy w stromą dolinkę w lewo. Wpierw lekko pod górę. Po kilkunastu minutach, jak przekraczamy potok, zaczyna się ostre podejście.


Mimo wczesnej pory jest bardzo gorąco. Powtarza się sytuacja z wczoraj. Na dół kanionu nie dociera wiatr, a słońce silnie ogrzewa powietrze. Podejście niby niewielkie, ledwie 200 metrów w pionie, ale mocno daje nam w kość. Marzymy o cieniu i odpoczynku. Podejście kończy się... sklepem i zacienionym placykiem. Jak dobrze. Siedzimy tu dosyć długo. Kupujemy wodę, a także alkohol na wieczorne posiedzenie. Ceny w sklepiku niestety wysokie, ale kusi nas relatywnie tania wódka. Cóż. Same plusy. Raz, że nie trzeba wiele nosić, dwa że tylko 25 soli za 0,7l butelkę. Piwo stoi obok w cenie 10 soli. Trudno. Bierzemy dwie butelki czystej. Dla dziesięciu osób nie będzie to chyba zbyt dużo. Do tego sok pomarańczowy i będziemy mieli własny pisco sour. Czyli najbardziej popularny tutejszy drink. Sklep jest także małą restauracyjką. Można zamówić sobie chociażby pieczoną świnkę morską. Hmnn... Nie dziś ;-)


Cień jest zniewalający, nie chce się stąd ruszać. Ale jednak, po godzinie siedzenia, wstajemy i znów oddajemy się we władanie słońca. Mijana wioska jest nawet dość spora, jak na tutejsze proporcje. Zauważamy też, że została niedawno doprowadzona tutaj droga. I budowa postępuje. Widać ciężki sprzęt pracujący gdzieś kilometr od nas na stromym zboczu.


Zatem idziemy przez kilkanaście minut nowo powstałą drogą.


fot. K. Pacek
Na przełamaniu grzbietu odbijamy w prawo w dół. Przed nami kilkaset metrów zejścia na dno kanionu. Widać tam zieloną "wyspę". To nasz cel na dziś.



30 minut i jesteśmy. Wygląda to jak oaza. Palmy są, bananowce również. Piękna, krótko przycięta trawa także. I do tego basen z orzeźwiającą wodą. No tylko tego nam brakowało! Jest ledwie południe. Czeka nas teraz długi czas wypoczynku. O jak dobrze. Kolejne godziny mijają na chłodzeniu się w basenie, skokach synchronicznych do wody, kosztowaniu naszego pisco suor. Okazało się, że dwie zakupione butelki nie starczyły nawet do zachodu słońca. Przy basenie usytuowany jest bar. Ma wywieszoną informację, że o godzinie 17 będą Happy Hour. Dopytujemy się o szczegóły. Otóż. wedle obsługi bar będzie otwarty o 17 i to właśnie będą owe Happy Hours. Ciekawa koncepcja. Kiedy słońce chowa się za okoliczne góry robi się jednak znacznie zimniej. Wtedy też dochodzi kilka grup z trasy dwudniowej. Doceniamy ideę wycieczki rozplanowanej na dzień dłużej. Teraz w mroku i zimnie basen nie stanowi już takiej rozrywki. Co się należeliśmy i wymoczyliśmy to nasze. Wieczorem po kolacji rozpalono jeszcze spore ognisko. Całkiem miło, można było się troszkę ogrzać. Nie siedzimy zbyt długo. Jutro pobudka o barbarzyńskiej porze. 4:30. Auuuuć. Ale czeka nas 1200 metrów podejścia. Zgadzamy się, że lepiej zrobić to do wschodu słońca. W dzień trudności znacznie wzrastają.


Wstajemy o planowanej godzinie. Plan wycieczki przewiduje śniadanie na górze. Czyli trzy godziny podejścia na głodnego. Większość ekipy zatem coś gotuje przed wyjściem. Jeszcze jest zupełnie ciemno, gdy przy świetle latarek ruszamy. Cóż. Mozolnie pod górę. Noga za nogą. Cały czas zakosami. Powoli robi się jaśniej. Gdzieś przed 7 wschodzi słońce. Od razu zaczyna grzać. Na szczęście już niedaleko. O 7:15 ostatni  ( w tym i ja ) docieramy na koniec podejścia. Uff..


Czas na pamiątkowe zdjęcie. I długi odpoczynek.

fot. K. Pacek
Misza zabawia się w fotografa tabletowego robiąc zdjęcia jednej z wielu grup.


Jeszcze pół godziny spaceru do miasteczka Cabanaconde na upragnione śniadanie. I to jest pierwsze śniadanie na tym wyjeździe gdzie najadamy się do oporu. A apetyty po porannym podejściu mamy naprawdę spore. Jak dobrze.


Czekamy jeszcze kilkanaście minut na busa i ruszamy na wycieczkę objazdową po okolicach kanionu.

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz