sobota, 29 listopada 2014

[latino] La Paz czyli kup Pan lamę

Latino - cz. 19
10 września 2014
La Paz czyli kup Pan lamę.


Autobus wjechał już do El Alto. Do niedawno było to niezależne miasteczko, położone na zachód od La Paz. Zostało jednak wchłonięte przez rozrastającą się metropolię. Ponoć nie jest tu zbyt bezpiecznie. W przewodniku wyraźnie napisano, że spacerując po tej okolicy niekoniecznie wieczorową porą można z dużym prawdopodobieństwem wrócić nożem w plecach. Jakoś nie chciało się mi wierzyć do końca w co tam napisano, ale nie zamierzałem tego sprawdzać. 


La Paz cieszy się kiepską sławą w temacie bezpieczeństwa. I nie chodzi tu tylko o turystów. Przęstępczość dotyka w równym stopniu zwykłych mieszkańców. W sieci mozna znaleźć wiele opisów kradzieży, rozbojów, porwań. Niestety także i zabójstw. Ogólnie zalecenie jest takie, by nie popadając w paranoję, mieć oczy naokoło głowy i nocą nie wypuszczac się samemu na miasto. A w razie napadu grzecznie oddać wszystko czego domagają się napastnicy. Nie wchodzić w dyskusje, czy targi. Po prostu oddac portfel i aparat. I liczyć na to, że na tym się skończy. Ech, brzmi to jak opowieść z jakiegoś frontu, ale cóz. Takie sa realia w biednym kraju, gdzie życie ludzkie ma niewielką wartość, a policja i aparat państwowy jest niewydolny i przeżarty korupcją. 
Wnioski? Trzeba zdawać sobie sprawę z możliwego zagrożenia, ale niech nie przesłania nam to wyjazdu i czerpanej z tego przyjemności. Prawdopodobieństwo, że spotka nas jakaś "przygoda" jest niewielkie, Nie chodzi o to, by okopać sie w hotelu ale z głową i rozwagą poruszać się po mieście. Zresztą, nie dotyczy to tylko La Paz. To samo tyczy się całej Boliwii i Peru.  
W pewnym momencie zauważam powieszoną na przyulicznym słupie szmacianą kukłę o dość człowieczym kształcie. Wisielec na piersi ma przyczepiona kartkę a na niej napis: "Ladrón pillado será quemado" Co z hiszpańskiego przetłumaczyć można jako " Złapany złodziej zostanie spalony". Czyli są tu jakieś obywatelskie sposoby na pospolitą przestępczość.   


Kilka minut później przypomnienie dla tych co szybko zapominają .


Wjeżdzamy, żeby było (nie)zabawnie ulicą Jana Pawła II, co ciekawie koresponduje ze złą sławą El Alto.  


Akcentów papieskich nie brakuje. Ciekawe czy paliwo chrzczone?


Na ulicy ruch olbrzmi, przepisów specjalnie nikt nie przestrzega. No może poza zasadą ruchu prawostronnego. Warto w związku z tym odwołać się do Chrystusa, by strzegł kierowcę i pasażerów od nieszczęścia.


Autobus, którym jedziemy, z przodu ma dużą panoramiczną szybę. Pomaga to w podglądaniu zwyczajnego życia, które wokół ulicy spokojnie sie toczy.




Droga jest bardzo szeroka, ale tu w Boliwii, nie służy tylko do komunikacji. To rdzeń całej okolicy. To przy niej stoją wszystkie najwazniejsze obiekty. Szkoły, sklepy, urzedy, hoteliki, warsztaty. Szerokie pobocza służą jako chodnik, miejsce gdzie mozna przystanąć, usiąść i porozmawiać. Zamówić herbatę, zupę czy proste danie z ryżem. Gdzie można zatrzymać auto, rozładować i załadować towar. To też jedno wielkie targowisko. Owoce, warzywa, gotowe jedzenie, tysiące wszelakich drobiazgów. Można też przyprowadzić stadko owiec na wypas, rozbić namiot. Jednym słowem, to tu toczy się całe zycie.







Już blisko "centrum" El Alto. Zgodnie z nazwą, jest tu wysoko. Telefon pokazuje wysokość prawie 4100m npm. No ładnie. Bijemy tymczasowy rekord wyjazdu bez wychodzenia z autobusu. Właśnie tu zlokalizowany jest stadion piłkarski z licencją FIFA. Najwyżej położony taki stadion na świecie. Jeszcze kilkanaście lat temu reprezentacja Boliwii podejmowała tu w roli gospodarza wszelkie przyjezdne drużyny. Nie dziwi chyba nikogo fakt, że osiągała bardzo dobre wyniki. Nawet kilkudniowa aklimatyzacja nie pozwalała reprezentacji gości na zaprezentowanie swoich pełnych umiejętności. 
Robi sie tłoczno. Zarówno na drodze jak i poboczach.






W samym centrum przedmieścia stoi pomnik. Po bliskim zapoznaniu, jakiś podobny do wielbionego w Ameryce Południowej bohatera, czyli Che Guevary. Zrobiony chyba przez właściciela składnicy złomu. Jakieś pręty, trybiki, powyginane blachy. No sztuka! 


W końcu dojeżdżamy na sam koniec El Alto i ukazuje nam się widok niezwykły. La Paz. Monstrualne miasto położone w wielkim garnku z którego wylewa się kipiąca, bezwładna zabudowa. Nie da się tego zapomnieć. Samo centrum położone jest około 500 metrów niżej. Tam tez widać jakies większe budynki. Im wzrok sięga wyżej, tym budynki robią się coraz mniejsze i prostrze. Wydaje się, że zabudowana jest każda wolna przestrzeń. Niektóre dzielnice kończą sie na pionowych zboczach. A gdzieś w oddali na horyzoncie dominuje wielki masyw wulkanu Illimani. To najwyższy szczyt Kordyliery Królewskiej liczący 6438 metrów.






Zjeżdżamy w dół. Do miasta.


Autobus zawozi nas na lokalny dworzec. Leży on niedaleko cmentarza. Ta okolica uchodzi za jedno z najmniej bezpiecznych miejsc w mieście, ale na szczęscie przeważnie po zmroku. Poza tym jest nas dość duża grupa, co pozwala czuć się znacznie pewniej. Łapiemy busika lokalnej komunikacji. Akurat mieścimy sie do środka, część bagaży ląduje na dach i jedziemy do centrum  


Cały czas zjeżdżamy w dół. Za oknem kolorowo i dla nas egzotycznie.




Wysiadamy niedaleko placu św. Franciszka. Całkiem sprawnie znajdujemy hotel. Gdzieś na tyłach kościoła św. Franciszka. Ładne pokoje z łazienkami za 60B od osoby. 



Zdążyliśmy zjeść całkiem smaczny obiad i odwiedzić pocztę,gdzie kupujemy mapę interesujących nas gór. Przyda się, bo te wydruki co mamy, żadną miarą mapą nazwać nie można było. 


I zrobiło sie ciemno. Udało się załatwić podwózkę na jutro w góry. Przemiła obsługa w agencji nawet wyrysowała nam prawdopodobny przebieg szlaku, którym mamy podążać. Na koniec dnia zostawiliśmy sobie wizytę na słynnym targu czarownic. Okazało się, że znajduje sie on jedną przecznicę od naszego hotelu. Na szczęscie, pomimo później pory stoiska pootwierane. Czego słynnym? Już pierwszy rzut oka wyjaśnia wiele.


Otóż kupimy tu wszystko co każda szanująca się czarownica mieć powinna. Wszelkie amulety, muszle, rozgwiazdy, wyschnięte ropuchy, kawałki minerałów. Ale przed wszystkim - zasuszone niewielkie lamy. Są doskonale eksponowane, nie sposób ich nie zauważyć. Najcześciej są to płody, niekróre wyglądają prawie jak żywe. Ich zastosowanie jest dość rozległe. Można sobie taką lamę zamurować w fundament nowego domu, by przynosił szczęscie i powodzenie jego przeszłym mieszkańcom. Można też użyć do wypędzenia złego ducha. Tu sposób postępowania jest nieco bardziej skomplikowany. Obrzędu dokonuje miejscowy uzdrowiciel czy też szaman. Mumie lamy wraz ze specjalnie dobranymi do okazji ziołami spala w ogniu. Efekt gwarantowany. 
Nie jest to drogie. Najmiejsze kosztują juz 10 boliwianów. Wśród naszej dziesiątki jest dwóch weterynarzy z zawodu i z zamiłowania. Są zachwyceni i już kombinują jak przewieźć taki rarytas do Polski.
Inne stoiska oferuja ogromny wybór mniej lub bardziej znanych ziół. Rozpoznajemy poczciwy rumianek, koper, szałwię, miętę. Są olbrzymie liście aloesu, jest imbir. Oraz dziesiątki nirozpoznanych innych. 
Prócz ziół dostać tez można gotowe mieszanki na wszystkie możliwe dolegliwości. Szczególnym powodzeniem cieszą się te wspierające meską potencję, mające dość obrazowe opakowania. Ot chociażby, na jednym pudełku widzimy wielkiego buhaja prężącego sie przez nagą cud-blond pieknością. Zacne. Są też preparaty, które wyleczą z każdego bólu mięśni, głowy, przegonią precz reumatyzm. Wszystko oczywiście z fachową poradą na co i jak stosować, by przyniosło efekt.
Są karty do tarota, czarne świece, nic tylko przepowiadac przyszłość. Są figurki nagich postaci, które mają zapewniać płodność.
Chodzimy i cieszymy oczy widokami.




Obok tego niezwykłego targu jest też targ pospolity. czyli wszystko z wełny alpak i lam. Czapki, swetry, skarpety, szaliki, rękawiczki. Są utkane torebki, jakieś proste zabawki. 
Są też stoiska z lokalnymi instrumentami. Fantastyczne miejsce. 
Aśka ma ochotę na gustowny melonik. Pasuje?


Zbieramy się do hotelu. Dobrze, że blisko.


Mamy możliwość zostawienia depozytu w hotelu, toteż w pokoju przez dłuższy czas trwa przepakowywanie i kombinowanie, czego by tu jeszcze nie brać w góry. Każdy zostawiony kilogram przecież bezcenny. 


cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz