poniedziałek, 9 marca 2015

[latino] Chachani czyli wyżej niż kondory

Latino - cz. 43
25-27 września 2014
Chachani czyli wyżej niż kondory

Wróciliśmy z treku, a raczej z wypoczynku z kanionu Colca. Tego wieczora dzielimy się. Szóstka jedzie dziś nocnym autobusem do Pisco, a my jeszcze zostajemy w tej okolicy. Chcemy spróbować wejść na Chachani. Może nie wygląda tak pięknie jak sąsiadujący z nim El Misti, ale za to mierzy 6038 metrów npm. Odwiedzamy nasza agencję. Dogadujemy szczegóły i cenę. Wychodzi na to, że nie warto brać samego transportu. Pakiet z przewodnikiem jest niewiele droższy. Płacimy zatem po 300 soli. W zamian zostaniemy dowiezieni, nakarmieni i zaprowadzeni na górę. Usługa obejmuje też sprowadzenie w dół i  zwiezienie do Arequipy. Będziemy wchodzić w trójkę: Magda, Bartek i ja. Kaśka odpuszcza sobie wbieganie na szczyt. Zostaje w Arequipie. W planie ma jakieś zwiedzanie i rafting.  
Resztę dnia wykorzystujemy na zakupy drobiazgów - pamiątek. Wieczorem żegnamy się z resztą ekipy. Oni jadą w stronę Limy a my do naszego starego dobrego hotelu Mochileros spać.
Rankiem, o dziesiątej, spakowani zjawiamy się w biurze. Zanim jednak wyruszymy odwiedzamy kolejne biuro, gdzie czeka na nas przewodnik. Sprawdza nasz sprzęt. Dobieramy ciepłe rękawice i miski w których zjemy kolację.
Przed agencją stoi już jeep. Wsiadamy i ruszamy ku przygodzie. 
Droga, którą jedziemy wspina się na przełęcz pomiędzy Chachani a El Misti. Siedzę po prawej stronie i cały czas mam piękny widok na El Misti. 

Pogoda nam sprzyja. Prognozy raczej też. Do jutra mają się jeszcze utrzymać dobre warunki, potem zapowiadane są już opady deszczu, a wyżej zapewne śniegu. Szybko kończy się asfalt zmieniając się w gruntową, pełna piasku, dziur i garbów wąską drogę.  Jedziemy slalomem mijając wszystkie spowalniacze. Czasem kierowca wybiera wariant typu "na przełaj" ścinając kolejne zakręty. Czysty ofrołd. Przy czym na kierowcy nie robi to żadnego wrażenia. Kieruje jedna ręka, jakby od niechcenia. Jednocześnie spokojnie konwersuje z kims przez komórkę. Widać, drogę zna na pamięć. My zaś co chwila podskakujemy pod dach bądź lecimy to jadną, to na druga stronę. Zabawa jest przednia. Trawersując rozległe zbocza, objeżdżamy Chachani. Po dwóch godzinach mało komfortowej jazdy znajdujemy sie na większym wypłaszczeniu z drugiej strony naszej góry. Jesteśmy już na wysokości przekraczającej 4 tysiące metrów npm.


Skręcamy w jeszcze gorszą drogę i teraz zakosami kierujemy się na naszą przełęcz. Dużo piasku, miejscami bardzo stromo, ostre zakręty. Auto wyje na najwyższych obrotach. Ale jedzie. W końcu, po trzech godzinach od wyjazdu z Arequipy jesteśmy na miejscu. Przełęcz leży na wysokości 5065 metrów npm. Wysoko. No i wieje zimny wiatr. Szybko trzeba się ubrać. Wypakowujemy wszystko z auta. 


Zakładamy wcale nie lekkie plecaki i ruszamy. Okoliczne góry zachwycają pastelowymi kolorami. To zapewne widoczne ślady najprzeróżniejszych minerałów występujących w tej okolicy. Cóż. Nie ma się co dziwić. Wszak to wulkan.   





Ścieżka początkowo prowadzi lekko w dół trawersem. Idzie się niezbyt lekko. Czuć jednak trochę wysokość. Po 45 minutach zaczynamy lekkie podejście. Lekkie, na tej wysokości i z ciężkim plecakiem, oznacza powolne tempo noga za nogą. Kilkanaście kroków i chwila na złapanie oddechu.




Podejście się kończy. Przed nami lekkie wypłaszczenie. Widać obóz. Składa się z jednego większego namiotu pełniącego rolę jadalni, magazynu i sypialni przewodnika. Jesteśmy na wysokości 5165 metrów npm. Nad nami niecały kilometr wyżej szczyt. Ciekawe czy uda się nam jutro tam wejść. Rozbijamy swój namiot. Jest trzecia po południu. Mamy czas wolny. Można spróbować przespacerować się po okolicy albo po prostu się położyć. 



Przed szóstą nasz przewodnik upichcił obiad. Makaron z sosem z torebki. I na to puszka tuńczyka. Udało mi się wcisnąć kilka łyżek. Do tego kubek ciepłej herbaty. W międzyczasie zaszło słońce. Podziwiamy piękne kolory sąsiedniej górki i koło szóstej zawijamy się w śpiwory. Pobudka przewidziana na pierwszą w nocy. Barbarzyństwo. 


Ciemna nicość w namiocie. Leżymy. Sen wcale nie chce przyjść. Nie da się nie rozmyślać o celu na jutrzejszy poranek. I że za kilka godzin trzeba będzie wstać i iść w górę. Wysokość rozpala wyobraźnie i zarazem stresuje. Nie spałem jeszcze tak wysoko, nie wchodziłem na tak wysoką górę. Kolejne godziny zamiast na śnie mijają na przewracaniu się z boku na bok. Tak organizm reaguje na zmniejszoną radykalnie ilość tlenu w powietrzu. Pierwszy lekki objaw choroby wysokościowej - bezsenność. W takim półśnie leżymy kilka godzin. 
Jakby mało było, zaczynamy z Magdą mieć objawu zatrucia pokarmowego. Widać nie posłużyła nam kolacja. Żołądek Bartka jako jedyny okazał się niewrażliwy na tego typu niedogodności. 
Zrobiło się zimno. Wręcz mroźno. W cienkim śpiworze marznę. Cześć ubrań została w Arequipie, ze sobą mam tylko kilka ciepłych ciuchów. Większość z nich czeka by założyć je na wyjście w górę. Cóż, skoro nic dodatkowego jednak nie założyłem, może znaczy, że nie było aż tak zimno... 
Pobudka. Jest pierwsza. Witam tę godzinę z ulgą. Przez te siedem godzin spałem niewiele. Pamiętam tylko ciągłe przewracanie się z boku na bok w ciasnym namiocie, lekki ból głowy i sensacje żołądkowe. Zbieramy się sprawnie. Przed wyjściem planowane było lekkie"śniadanie". Nie ma szans. Jedzą tylko Bartek i nasz przewodnik. Piję tylko ciepłą herbatę. Jeszcze tylko krótka wizyta za pobliskim kamieniem, gdzie zwracam resztki nieszczęsnej kolacji. Nie wygląda to najlepiej. Trudno. Spróbujemy. Wejść ile się da. Jak będzie źle to to zawsze można zawrócić. Magda mówi podobnie. Bartek zaś pełen sił i chęci. Chce wejść i czuje się na siłach. Tymczasem przewodnik, pakując do plecaka linę, stanowczo mówi, że trzymamy się razem. Że jak ktoś stwierdzi, ze chce zawracać, wracamy wszyscy. Nie brzmi to dobrze. Ciężko tak decydować swoją słabością o planach pozostałej dwójki.
Ruszamy. Jest ciemno. Prawie nie nie widać. Nad nami pełne gwiazd niebo. Idziemy powoli skupiając się tylko na stawianiu kolejnego kroku. Widzę tylko plecy osoby idącej przede mną lekko oświetlone latarką. Krok za krokiem. Na początek lekko pod górę. Niedługo potem zaczyna się robic bardziej stromo. Poznaję to po zakosach które zaczynamy pokonywać. Jeden, pięć, dwadzieścia. Tempo mamy równe. Choć oczywiście wolne. 
Pierwszy postój po godzinie marszu. Zaczyna nas dopadać przeraźliwe zimno. Ubieram się we wszystko co mam. Niewiele to pomaga. Dobrze, że idziemy pod górę. Może to jakoś nieco podziała rozgrzewająco. Jest dopiero trzecia w nocy. Do wschodu słońca jeszcze pewnie ze dwie i pół godziny. Długo. Bardzo długo. Kolejny postój na nasze specjalne  żądanie. Przewodnik nie ma zamiaru stawać, ale potrzebujemy chwili na złapanie oddechu. Sięgam po butelkę. Po chwili odkrywam z lekkim przerażeniem, że całe picie zamarzło. Nie mamy niestety  termosa. Nasz błąd. Ale nie chciało się jakoś go nam ciągać po całej Ameryce. Zapowiada się więc nieciekawie. Bez jedzenia, bo żołądek niczego nie chce przyjąć, bez picia, bo zamarzło. Nic to. Idziemy dalej. 
Powoli, powoli, cały czas pod górę. Niezmiennie zakosami. Przewinęliśmy się na drugą stronę grzbietu i zaczynamy kolejną porcję zakrętów. W lewo, w prawo, w lewo... Mimo, że cały czas się ruszamy, mimo, że włożyłem wszystko co miałem to marznę. Najbardziej palce. Zarówno te u nóg jak i rąk. Staram się o tym nie myśleć. Najlepiej w ogóle nie myśleć. Skupić się na kolejnym kroku. I wytrwać tak do pierwszych promieni słońca. Znów postój. Wedle GPSa podeszliśmy kolejne 250 metrów. Bardzo dobre tempo. Usiłujemy tym się pocieszyć. Trochę szkoda, że wyszliśmy tak wcześnie. Nikt nie chce myśleć o tym by zawrócić. Każdy czuje się odpowiedzialny za pozostałych. Nikt nie chce pozbawiać innym możliwości wejścia. W sumie, jak sie o tym pomyśli,  jest to świetny motywator.
Przewodnik znów nam każe iść dalej. I oznajmia, że kolejne dobre miejsce postojowe jest daleko stąd, za ponad godzinę. Jakoś nie rozumiem. Cały czas idziemy w podobnym terenie. Nie widać jakiś większych trudności. Jest czwarta. Za godzinę powinno zacząć się przejaśniać. Nie myśleć. Lewa, prawa, lewa... Co jakiś czas przystaję. Usiłuję wyrównać oddech i kopię butami w kamienie. W końcu zauważam, że od wschodu niebo robi się nieco jaśniejsze. Niestety, wschód jest po drugiej stronie góry. Nie będziemy mogli liczyć szybko na zbawienne promienie słońca. Dwadzieścia kroków. Odpoczynek. Kolejne dwadzieścia. Łuna na niebie coraz większa. Z każdą chwilą jest coraz jaśniej. Niby temperatura wciąż ta sama, ale każda większa ilość światła powoduje, że mróz jest coraz mniej dokuczliwy. Dochodzi piąta. Jesteśmy gdzieś na wysokości 5700m. Z mroku wyłania się pod nami przepiękny krajobraz. Na razie nie myślę jeszcze o wyjęciu aparatu. Wolę przy okazji każdego kolejnego krótkiego odpoczynku patrzeć i starać się zapamiętać to co widzę. Gdzieś na horyzoncie pokazują się coraz wyraźniej ostre stożki wulkanów. Doliny jeszcze toną w szarości i mgle. 
W końcu jest! Pierwszy upragniony promień słońca. Błyskawicznie oświetlił ośnieżony szczyt wulkanu gdzieś daleko za naszymi plecami. Przystajemy. Szkoda przeoczyć taka chwilę. Choć ten promień jest daleko od  nas to czujemy się od razu trochę lepiej. Cieplej i spokojniej. Z każdą chwilą światła jest coraz więcej. Wyciągam aparat. Nie jest to proste. Trzeba przystanąć, zdjąć plecak i wyjąć aparat. Zdjąć rękawice. Ustawić ostrość. Jedno, dwa ujęcia. Po chwili ręce drętwieją. Koniec. Chowam wszystko z powrotem. Rękawice i plecak wraca na swoje miejsce. 



W jasności idzie się jednak zupełnie inaczej. Może to kwestia widoków, które wynagradzają podejmowany wysiłek i prowadzą ku górze. Do szczytu jeszcze jakieś 250 metrów. Niby blisko. Jestem mile zaskoczony kondycją. Tempo, jak na taką wysokość, cały czas jest dobre. Wynika z tego, że jesteśmy naprawdę dobrze zaaklimatyzowani. Niedawno przez dwa tygodnie przebywaliśmy na wysokości 3,5-5 tys. metrów npm. Dzięki temu dziś mamy jeszcze tyle sił.
Słońca coraz więcej. Tęsknie patrzymy za powoli przesuwająca się linią gdzieś daleko na zboczu. Tymczasem wystarczy odwrócić się by zobaczyć niesamowicie wyglądający Cień Wielkiej Góry. Nie ma rady, znów trzeba wyjąc aparat. Z każdą chwila góra za naszymi plecami robi się mniejsza. A słońce coraz bliżej.


Tempo spada. Przystaje już częściej i na dłużej. Ale dzięki temu można podziwiać pięknie ukazujące się  nam widoki. W oddali widać wielki sześciotysięczny wulkan Ampato /6250m/. Bardziej uwagę skupia na sobie jego sąsiad, niższy o kilkaset metrów Sabancaya/5950m/. Z jednego z wierzchołków wydobywa się wielki słup dymu wskazującym na jego aktywność. Zaciekawia mnie fakt, że obie góry są mocno pokryte śniegiem. Jesteśmy teraz na podobnej wysokości, a u nas na szczęście śniegu nie ma wcale.


Patrząc w górę widać szczyt. Wydaje się już naprawdę niedaleko. Zmęczenie już wielkie. Nie ma co pić. Baton staje w gardle w poprzek. Ścieżka trawersuje cały czas bardzo sypkie zbocze. Czasami jest dość stromo i przestrzenie. Ale idziemy pewnie powoli, powoli w górę... 


Nieodległy szczyt jakoś nie sprzyja mobilizacji. Tempo siadło znacząco. W końcu słońce pojawia się i u nas. Świętujemy ten radosny i wyczekiwany moment kolejnym postojem. Bartek uskarża się na palce u nóg. Ściąga buty by jakoś je rozgrzać. Boli. Ale skoro boli to znaczy, że krążenie wraca. Nikt jednak stąd nie zamierza się wycofywać. Jest już blisko.  


Korzystając z przerw można znów wyciągnąć aparat.





Minęła siódma. Wierzchołek na wyciągnięcie ręki.


Kiedy wydawało się, że to już, oczywiście przed nami ukazuje się dopiero prawdziwy wierzchołek. Jesteśmy na skraju niewielkiego krateru. Pojawia się śnieg. Ale tu już jest płasko i niczym on nam nie przeszkodzi.


Ostatnie krótkie strome podejście. Staję co zakręt. Maksymalnie 10 kroków. 
7:50. Jesteśmy! 6038 metrów. Wyżej już się nie da. Co za ulga. Na górze wieje, ale nam to nie przeszkadza. Najbardziej cieszy świadomość, że nie trzeba już iść do góry. Jest pamiątkowe wspólne zdjęcie. Czas rozejrzeć się po szczycie. Łagodny, duży wierzchołek. Tymczasem z dołu nadciąga wielka chmura. Trzeba się pośpieszyć z widokami, bo za chwilę nie będzie co podziwiać.


Z tej wysokości El Misti nie jest już tak imponujący. Innych gór nie jestem w stanie nazwać. Jest ich tak dużo... W dole widać Arequipę. Wygląda jak z lotu ptaka. W sumie nic dziwnego, leży prawie 4,5 kilometra niżej! 




Po kilku minutach na szczycie pojawiły się chmury. Niewiele przeto widać. Trochę szkoda. Zbieramy sie więc do zejścia.  





Zaczynamy zejście. Początkowo schodzimy tą samą wydeptaną kruchą ścieżką. Emocje już nieco opadły. Słońce sprawia, że nikt z nas juz nie czuje zimna. Brakuje tylko picia.  


Zejście okazuje się dość proste i szybkie. Wykorzystujemy fakt, że całe zbocze, które opada prosto ku naszej bazie jest silnie zerodowane. Zalega na nim gruba warstwa osuwających się drobnych kamieni. Schodzi się jak po schodach ruchomych. Jeden większy krok i osuwamy się metr, dwa. Kolejny i to samo. W ten sposób bardzo szybko tracimy wysokość. Z początku jest nawet całkiem stromo, ale po kilkunastu minutach nachylenie spada do około 45 stopni. Idzie, a raczej zbiega się miękko i wygodnie. Nasz przewodnik ma znacznie większą wprawę w pokonywaniu tego zejścia. Ledwo go widać, za chwile będzie przy namiotach. 




Każdy idzie swoim tempem. Jedyny minus takiego zejścia to fakt, że kurzy się przy tym niemiłosiernie. Kurz, przy tym, jest bardzo drobny i przyczepia się do nas dość skutecznie. Wreszcie, około dziesiątej jestem w bazie. 


Siadam, a właściwie padam na ziemię. Pić! Cola w plecaku jeszcze częściowo zamarznięta, ale w namiocie udaje się znaleźć wodę. Siadam na plecaku i delektuję się ciszą, słońcem i wodą w butelce. Jesteśmy ledwo żywi. Adrenalina i zapasy, które pchały nas pod górę zniknęły. Jeść się dalej nie chce. Zwijamy powoli namiot i pakujemy plecaki. Przewodnik chyba zwijał całą bazę, bo zabrał plecak wielkości samochodu dostawczego. Nie zrobiło to na nim jakiegoś wrażenia. Zarzucił na siebie i raźno pomknął w stronę przełęczy. Ruszamy za nim. Idziemy i idziemy. Końca nie widać. Czujemy się kompletnie wykończeni. Na płaskich odcinkach pod koniec staję co 50-100 metrów. Mam wrażenie, że kosztuje mnie to tyle samo wysiłku co końcowe podejście na szczyt. Dochodzę chyba siłą woli na przełęcz. Tam już czeka na nas jeep. Pakujemy się do środka i ruszamy. Mamy tylko jedno pragnienie. Przespać się w drodze do Arequipy. Niestety nie jest to możliwe. Zapominamy jak trzęsie na tej trasie. Kołyszemy się z lewa do prawa. Co się uda przysnąć, to po chwili podskakujemy pod sufit. Męczarnia. A widoki za oknem te same co wczoraj. Czyli El Misti w roli głównej.


Około 15 jesteśmy w mieście. Wracamy do hotelu. Prysznic. Pakowanie. Obiad. Zakupy. Wieczorem łapiemy taksówkę i jedziemy na dworzec. Bilety mieliśmy już kupione wcześniej. Postanowiliśmy zaszaleć i zarezerwowaliśmy miejsca sypialne /cama/ za całe 70 soli.  Pakujemy się do autobusu. Na dzień dobry, a raczej dobry wieczór, dostajemy ciepły posiłek. To były bardzo intensywne 24 godziny... Zasypiamy chyba w minutę...

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

1 komentarz: