poniedziałek, 22 grudnia 2014

[latino] Salar de Uyuni cz.3 czyli czy ma ktos trochę soli?

Latino - cz. 29
17  września 2014
Salar de Uyuni cz. 3 czyli czy ma ktos trochę soli?

Ruszyliśmy na południe. Dobrze jechać w dwa auta. Siedząc w środku i obserwując zza szyby mijany krajobraz pierwszy samochód przypomina o proporcjach wyschniętego jeziora. Mijaliśmy małe wysepki, które wydawały się być na odległość ręki, a do których piechotą w jeden dzień zapewne by się nie doszło.



Z tyłu wulkan Tunupa powoli robił się coraz mniejszy.


A z lewej wyspa Incahuasi za sprawą mirażu zdawała unosić się w powietrzu.


Jechaliśmy w kierunku kolejnej wyspy, Phia Phia. Nie bardzo wiedzieliśmy po co. Nic o niej nie dało się znaleźć. Tyle, że jedna z agencji woziła tam turystów. A ponieważ wyspa Pescado nam się bardzo spodobała z racji spokoju i braku jakiegokolwiek turysty to uznaliśmy, że skoro mamy jeszcze dużo czasu, to czemu nie? 





Nie udało się podjechać blisko brzegu. Sól robiła się zbyt sypka i groziło to zakopaniem w soli. W sumie niby lepiej się zakopać w soli niż w błocie, ale z racji tego, ze byliśmy poza głównym szlakiem, kierowcy woleli nie ryzykować. Nam perspektywa kilometrowego spaceru do wyspy bynajmniej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Mieliśmy znów trochę czasu by w spokoju pospacerować się po salarze. A ponieważ wcale nam się on jeszcze nie znudził, radośnie ruszyliśmy do wyspy. Umówiliśmy się z kierowcami, że będą na nas czekać z drugiej strony wyspy. 


Idąc bezkresem jeziora uświadamiałem sobie jak człowiek jest mały i bezbronny, w starciu z naturą. Wystarczyło, by nasi kierowcy zniknęli, do cywilizacji byłoby do przejścia 50-80 kilometrów. Bez wody. za to z solą w nadmiarze. 



Część ekipy prawie już doszła do wyspy.


Ja zostałem trochę z tyłu. Akurat by zrobić sobie leżący autoportret.


Potem kontynuowaliśmy pewne pomysły z Isla Pescado.


Pogoda w międzyczasie mocno się zmieniła. Słońce zniknęło. Naszły ciemne chmury. Zmieniło to znacząco odbiór krajobrazu. Nie było tak jasno, wszystko zrobiło się takie szare, ciemne i zlewające się w jedna tonację. Weszliśmy na wyspę. Okazało się, że wyspa jest całkiem duża i nie składa się z jednego grzbietu. Nie bardzo było wiadomo gdzie się kierować. Koniec końców wybraliśmy drogę, która wyglądała na najkrótszą. Wpierw dolina wyschniętej rzeczki, potem po kamieniach i niskich trawach. Później trzeba było lawirowac pomiedzy jakimis ostrymi krzewami, coś jak nasza tarnina.


Po kilkunastu minutach, na grzbiecie, okazało się, że to był dobry wybór. Gdzieś w oddali zobaczyliśmy auta i niewielkie sylwetki reszty grupy. Ufff...



Rozproszyliśmy się. Każdy w swoim tempem szedł w kierunku celu. Mocno się ochłodziło, do tego zaczął wiać porywisty wiatr. Kilka godzin i taka radykalna zmiana pogody.


W końcu jesteśmy przy samochodach. Zmarznięci i przewiani. Byle do ciepłego i zacisznego wnętrza.


Dzień można było uznać za zakończony. Ruszyliśmy dalej na południe w kierunku brzegu. W planie był jeszcze zachód słońca widziany z powierzchni salaru. Z racji zachmurzenia, nie było w grupie wielu entuzjastów tego punktu programu. Bartek jednak pozostał nieugięty i po 40 minutach jednak wyszło na to, że miał rację. Słońce wyszło na chwilę. Magiczna chwilę. 


Nie da się  ukryć, że wiało niemożebnie ;-)



Sam, zachód nie był zbyt widowiskowy i z ulgą zasiedliśmy do samochodów, by po chwili ruszyć na nocleg.


Jechaliśmy długo. Może z półtorej godziny. W końcu jesteśmy w San Juan. Mała osada gdzieś na końcu świata. Niewiele widzieliśmy, było zupełnie ciemno. Nasi kierowcy szukają dla nas noclegu. Okazało się, że nie mamy rezerwacji w jakimś konkretnym miejscu, a przyjechaliśmy późno. Więc jest problem. Tam gdzie pierwotnie mieliśmy spać nie ma miejsca W kolejnym hotelu również. Dopiero w trzecim coś się dla nas znajdzie. Ale co to jest za hotel! Podejrzewamy, że kierowcy szukali od najtańszego a więc wylądowaliśmy w najdroższym. Cały hotel jest zbudowany z soli. Może nie cały, ale ściany, stoły, siedziska, łózka a nawet podłoga - wszystko z soli. Pokoje dwuosobowe. Pełna kultura. Trochę zimno, gdyż tu nie ma żadnego ogrzewania. Ale od czego są ciepłe śpiwory. 


Siadamy przy jednym stoliku. Obok nas siedzi jakaś grupka Kanadyjczyków i Niemców. Szczęściarze. Dostali duży i ciepły obiad. My zaś kombinujemy co by tu zjeść. Nie zginiemy. Z gór zostało nam sporo jedzenia, mamy kuchenki i naczynia. Do tego jakieś resztki spirytualiów. Kiedy tak konsumujemy zupki i kabanosy nagle na stół wjeżdża waza z gorąca zupą. okazało się, ze w cenie noclegu jest kolacja. I śniadanie. My co prawda najedzeni, ale obiadem nie pogardzimy. Zupa pyszna bo goraca. Po chwili jeszcze drugie danie. Makaron z sosem. Wszyscy zachwyceni bo najedzeni ;-) Hasłem kolacji jest zapytanie: "Czy ktoś ma trochę soli?"
Siedzimy jeszcze trochę usiłując zrzucić z siebie wszystkie dzisiejsze wrażenia. Wychodzę na zewnątrz. Z niepokojem patrze w niebo. Ciemno. Wiatr świszczy. Nic optymistycznego, a przecież jutro ma być jeszcze ciekawiej niż dziś. A tak wiele przecież zależy od pogody...

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz