Laguna Verde czyli na krańcach Boliwii
Wpierw pojawił się On. Czyli wulkan Licancabur. Niemalże sześciotysięcznik, bo do tego miana brakuje mu tylko 80 metrów. Z okna prezentował się niezwykle. Dominujący w krajobrazie, o równo wznoszących się zboczach pieknie wykrojonych na tle błękitu nieba. Przyprószony śniegiem podkreslającym znaczną wysokość. W jego kraterze kryje się niewielkie jeziorko uchodzące na najwyżej położone na świecie. Wszystko to niewątpliwie kusiło i zachęcało.
Był plan by zatrzymać się tutaj. I wejśc na szczyt. Jakieś mapki i zdjęcia miałem wydrukowałem jeszcze przed wyjazdem. Podejście ponoć nie przedstawia żadnych trudności. Trzeba tylko wytrwale iść pod górę. Wedle opisów: "dwa kroki w górę, jeden w dół", bo terez mocno zerodowany i osypujący się. Niestety, do podejścia było ponad 1,5 kilometra w pionie. Dużo. Wręcz bardzo dużo.
Zatrzymaliśmy się u stóp jeziora, na wysokim, siegającym kilkunastu metrów, brzegu. Widokowi nic nie można było zarzucic. Idealnia kompozycja zieleni laguny, rdzawobrazowej góry pobielonej śniegiem na tle rażącego oczy błękitu nieba. Piękne pożegnanie z Boliwią.