środa, 26 listopada 2014

[latino] Copacabana czyli o wrażeniach z porannej drogi krzyżowej

Latino - cz. 16
9-10 września 2014
Copacabana czyli o wrażeniach z porannej drogi krzyżowej.

Dojeżdżamy. Jest już zupełnie ciemno. Autobus, miast przy dworcu, zatrzymuje sie przy hotelu. Cena 80 boliwianów od osoby nie wzbudza w nas entuzjazmu. Wychodzimy. Staramy sie pilnować naszych bagaży. Uprzedzano nas wcześniej w autobusie, by nie spuszczać ich z oczu. Szybko znajdujemy hotel, Sto metrów dalej za 30 boliwianów ( 15zł ). Pasuje. Pytamy się tylko czy jest wifi. Nie ma ale na nasze specjalne życzenie zaraz będzie. Czekamy chwilkę, przychodzi mlody człowiek. Coś wciska i po chwili jest wifi. Ale jak sie okazuje bez internetu ;-)  Później w Boliwii numer na "działający" internet widzieliśmy dość często. Sieć działa, ale nie ma internetu. Każdy, nawet najmniejszy lokal, hotel reklamuje się dostępnością sieci ale szybko przyzwyczajamy się, że to tylko pobożne życzenia. Albo wabik na turystów. ;-)
Jest ciemno, ale jeszcze wcześnie. Wychodzimy z hotelu w poszukiwaniu kolacji. Najlepiej smacznej. Ulicę dalej jest targ. Niestety jest już powoli zamykany. Wpadamy na chwilkę. W srodku wszystko tonie w mroku. W kilku miejscach małe niewyraźne światło świeczki wskazuje, że coś się tu jeszcze dzieje. Stoisko z owocami i warzywami. Drugie z kaszami i przyprawami. I jedno mięsne. Na ladzie leży obdarta głowa Obcego. Po bliższym rozpoznaniu okazuje się, że mamy do czynienia jednak z głową konia. Mocne wrażenie jak na spacer w półmroku nieznanymi miejscami. 


Na przybazarowej ulicy za to otwarte są wszystkie knajpki z jedzeniem. Pachnie bardzo dobrze. Szybko przypominamy sobie po co tu przyszliśmy. Przed każdym lokalem wielkie stoisko. Kuchnia wraz z wszelakimi daniami. Kucharka miesza jakąś gęstą zupę, przekłada szaszłyki, smaży kotlety, roznieca ogień, zbiera zamówienia i wydaje jedzenie. Cała kuchnia mieści się na ulicy. Widać wszystko co jest do jedzenia, jak wygląda i jak pachnie. Mozna podejść, popatrzyć na dania, na ręce kucharki, spojrzec jej w oczy. Cała ulica spowita jest dymem od prowizorycznych kuchni. Co za raj dla głodnego. Zamawiamy i siadamy. W środku tylko stoły i krzesła. I kasa. Po chwili dostajemy jedzenie. W tutejszej kuchni nic się nie zmienia względem Peru. Dalej ryż, rzadziej frytki, kotlety z kurczaka lub wołowiny, skąpe, wręcz symboliczne surówki. Do tego gęste zupy o nieco innych smakach niż te w Polsce. Często z kaszami, soczewicą. Ziemniaki obowiązkowo. I królująca mate do coca. Wszędzie i do wszystkiego.
Włóczymy się jeszcze chwilę po ulicy. 


W sumie zatrzymaliśmy się w tym mieście tylko na nocleg, większość chce z rana jechać do La Paz. Ustalamy planowaną godzine odjazdu - 9:30.  Mamy godzinę czasu na cokolwiek. Jedni idą na kawe. Inni nad jezioro. W kilka osób podchodzimy pod katedrę. Katedra usytuowana przy rozległym placu zajmuje spory obszar, Jest jak inne tutejsze kościoły niezbyt wysoka. Biel ścian ładnie kontrasuje z mocnym błękitem nieba. Wewnątrz znajduje sie otoczony wielkim kultem wizerunek Czarnej Madonny, ściągający rzesze pielgrzymów z Peru, Boliwii i pozostałych krajów Ameryki Południowej. 


Wchodzac podziwiamy pięknie rzeźbione wrota.



Wewnątrz tradycyjnie zdjęc robić nie wolno. Bez zdobień, surowo i wręcz banalnie. Kontrastuje z tym bardzo bogato zdobiony ołtarz. Wykonany z marmuru z duża ilością srebra. W środku stoi prawie czterometrowa figura Matki Boski Gromnicznej. Wyrzeźbiona z hebanu, stąd zapewne zaczeto nazywać ją także Czarną Madonną. Bogato zdobiona złotem. Maryja trzyma w lewej ręce dzieciątko. ubrana jest w strój inkaskiej księżniczki. Głowę zdobi złota korona. Rzeźba nigdy nie opuszcza katedry. Podczas procesji używa się się kopii, obnosząc ją po mieście. 
Po chwili wychodzimy z ciemnego kościoła. Reszta idzie załatwiać drobne sprawy przedwyjazdowe, ja zaś zastanawiam się czy zdążę wejść na pobliską górę. Mam 50 minut.
Każde szanujące miejsce pielgrzymek posiada swoją Kalwarię. Szczęśliwie Copacabana położona jest w otoczeniu niewielkich ale widokowych wzniesień. Na tym położonym najbliżej jeziora i katedry wytyczono drogę krzyżową. Przed początkiem podejścia na Kalwarię stoi bijący pięknym kolorem czerwony kościółek. Niestety zamknięty. Może i dobrze. Nie mam tyle czasu.   


Zaczynamy podejście. Z rozmiarów drogi widać, że odwiedzają to miejsce tłumy wiernych.


I jak to góra. Jest stromo. Czasu mam naprawde niewiele a na bieganie po czterech tysiącach nie jestem gotowy. Toteż idę i dyszę okrutnie. Po czwartej stacji wychodzę na przełączkę. Ozdobiona jest piękną figurką Jezusa.  Chwila oddechu na zdjęcie. 



Liczę stacje drogi krzyżowej. Minąłem dziesiątą, do końca niedaleko. Schody bardzo wyślizgane. Nie idę sam. Jeszcze wczesna pora, nie jest to też czas wielkiego święta patronki, ale kilkunastu pielgrzymów mijam po drodze.


W końcu jestem na szczycie. W oczach ciemno. Siadam i łapię powietrze. Zrobiłem 150 metrów podejścia w 25 minut. Ledwo żyję. Siły przywraca mi każdy kolejny oddech, a przede wszystkim widoki na lezące w dole miasto.


Katedrę z góry widać od razu. 


Na szczycie Kalwarii stoją kamienne kapliczki.


Jezioro z tej perspektywy wygląda pieknie.




 Teraz dopiero widać jak pięknie połozona jest Copacabana.


Przy murku płoną świeczki, zapalone przez pielgrzymów. Każda zapewne w jakieś ważnej intencji dla której ci ludzie ponieśli trud wedrówki.



Szybko wracam na dół. Jeszcze tylko któtki spacer po spokojnych o tej porze uliczkach i po chwili jestem w hotelu.



Zdażyłem. Trzeba żegnać się z tym miejscem. Zarzucamy plecaki i idziemy w stronę dworca. Jeszcze po drodze udaje się zrobić kilka zdjęć. Naprawdę zaczyna mi się tu podobać.


Uliczki wydają kończyć sie wprost w jeziorze.


Busy do La Paz odjeżdżają z głównego placu. Nie trzeba dużo szukac. Od razu zostajemy skierowani do właściwego autobusu.


Copacabanę potraktowaliśmy jako miejsce w którym mieliśmy tylko się przespać i z rana ruszać do La Paz. Im dłużej tu byliśmy, tym bardziej miasto przekonywało, że warto spędzić tu znacznie więcej czasu. Spokojna i senna atmosfera. Ruchliwy i kolorowy targ. Urzekające widoki na błękitne jezioro. Uśmiechnięci i przyjaźni ludzie. Wąskie i zachęcające do poznania uliczki i zaułki. Mecząca wspinaczka na Kalwarię wynagrodzona nie dającymi się zapomnieć widokami. Tonąca w półmroku katedra, ze świętym wizerunkiem Maryi do którego pielgrzymują wierni z całej Ameryki Południowej. Żal ruszac dalej. Niestety. Gdyby człowiek miał tak z miesiąc więcej... Autobus już czeka. 


La Paz też.

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz