wtorek, 25 listopada 2014

[latino] W drodze do Boliwii czyli wesoła granica której nie widać

Latino - cz. 16
9 września 2014
W drodze do Boliwii czyli wesoła granica której nie widać.


W Puno zaraz po wyjściu ze statku skierowaliśmy się w stronę obiadu. Akurat przy porcie wybór restauracyjek był dość duży. Ceny umiarkowane, ale jednak turystyczne. Standard odpowiadający smażalni dorsza nad polskim morzem. Porcje duże, wszyscy się najedli, 15-20 soli zaplacili. Na dworzec dojechałem rikszą za całe 2 sole. Raz się żyje. Kupujemy bilety w dworcowej agencji. Jednak zakup biletu to nie wszystko. Tutejszą specyfiką jest to, że prócz biletu trzeba wykupić dodatkowy bilet za korzystanie z dworca. Jest to suma niewielka, jedna, dwie sole. Kolejną ciekawostką, jest to, że przy kupnie biletów trzeba podać dokładne dane: numer paszportu, wiek, zawód (!), narodowość. I to będzie się powtarzało za każdym razem. Każdy bilet, nocleg, wycieczka. Wszystkie rubryki powtarzamy i wypełniamy jak mantrę. 
Nasz cel na dziś to Copacabana, pierwsza miejscowość po stronie boliwijskiej. 
Podjeżdza autobus. Przed wejściem jeszcze jedna kontrola, tym razem bilety i paszport. W końcu siedzimy i ruszamy. Jedziemy cały czas brzegiem jeziora. Jego bliskość sprawia, że nie ma tu jakieś pustki, co chwilę mijamy miejscowość lub pojedyncze gospodarstwa. Czasem trafi się coś specjalnie dla nas, turystów. Jak kiczowate figurki Indian w strojach ludowych. To akurat przypomina zapewne o tym, że teren w okolicy Puno znany jest na całe Peru jako silny ośrodek folkloru. Ponoć doliczono się tu 300 festiwali folklorystycznych rocznie. 



Po prawej mocno trzyma sie jezioro, bezkresnie zalewające krajobraz aż po odległy horyzont.



Pojawiają się góry. To znane już nam z rejsu po jeziorze pasmo Kordyliery Królewskiej.







Zbliżamy się powoli do Yunguyo, ostatniej miejscowości w Peru. Przed naszymi oknami cały czas przesuwają sie kolejne obrazy. Góry, domy a nawet wioskowy cmentarz.


Robi sie nagle bardzo tłoczno. Granica. Zaczyna sie od przydrożnych stoisk ze wszelakim dobrem.


Widać, że w Boliwii cenione są wyroby z drewna, łóżka, materace, wszelakie artykuły gospodarstwa domowego i żelazne ogrodzenia.





Panie noszą się w tradycyjny sposób. Najbardziej chyba charakterystycznym elementem jest czarny melonik. Szczególnie upodobały sobie właśnie to przekrycie głowy angielskich gentelmanów. Sposób noszenia takiego melonika nie jest przypadkowy, zdradza nam podstawową informację. Noszone z boku głowy, lekko zakrzywione oznaczają, że ich właścicielka jest panną. Zaś jeśli melonik noszony jest na środku głowy i jest ułożony prosto, to oznacza mężatkę. 


Autobus staje. Wysiadamy w poszukiwaniu budynku odprawy granicznej. Jest, kolejka niewielka. Minuta i mamy pieczątkę wyjazdową. Teraz mamy przejść na piechotę przez granicę, gdzie trzeba udac sie do kolejnego punktu, tym razem boliwijskiego. Ruch jest ogromny, Gdzies w tle pulsuje roztańczona muzyka pachnaca fiestą. Starsi i młodsi chodzą w kazdą możliwą stronę. Niektórzy na plecach niosą kolorowe chusty ze świeżo zakupioną zawartością. 
Dogania mnie Bartek. Nie oddałem karteczki emigracyjnej. Trzeba bło to zrobić w sąsiednim budynku. Szybko zatem wracam i zostawiam kartkę. Nie mamy zbyt dużo czasu, autobus czeka po drugiej stronie. 


Jest tu wszystko. Atmosfera festynu i takiej lekkości życia. Prawdziwa granica przyjaźni. Choć w zasadzie nie ma tu żadnej granicy. Nie ma kontroli, sprawdzania dokumentów. Tylko obcokrajowcy muszą zadbać o odpowiednie pieczątki. A jak festyn to nie może odbyć się bez wesołego miasteczka i dmuchanych zamków.






Granicę formalnie wyznacza skromny kamienny łuczek. Za nim już Boliwia. Ludzie przenoszą na druga stronę meble, deski, garnki, łózko. To są dopiero zakupy. 



A po drugiej stronie zaskoczenie. Teraz już wyjaśniła sie dobiegająca w tle muzyka. Przy granicy ustawione są dwie sceny. Na obu szaleją orkiestry z dużą ilością istrumentów dętych. Muzyka cudownie pulsuje. Ale jest w tym też jakiś chaos. Podchodzimy bliżej. Na obu scenach jednocześnie trwają koncerty, a cała muzyka zlewa w jeden szalony hałas. Słońce zachodzi właśnie ngdzies daleko nad jeziorem Titicaca. 



Dwa jednoczesne koncerty ludziom jakoś nie przeszkadzają. Siedzą na schodach kościoła. Sluchają, może  na coś czekają. 



Szukamy naszej budki by udać się po pieczątkę. Musimy wypełnić jeszcze kartę imigracyjną i po chwili w naszych paszportach są boliwijskie pieczątki. Witamy więc w Boliwii.
Witają nas także muzycy, który właśnie skończyli swój koncert.



Niestety musimy wsiadać do autobusu. Odjeżdżamy do Capacabany. To ledwie kilkanaście kilometrów stąd. 

Informacje praktyczne
- bilet autobusowy Puno - Copacabana - 15 soli  (16,5zł)

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz