poniedziałek, 17 listopada 2014

[latino] Chinchero czyli jedziemy do sklepu

Latino - cz. 5
6 września 2014
Chinchero czyli jedziemy do sklepu.


Taksówkarz zapakował nas i nasze bagaże. Ruszamy. Na początek wspinamy się pod górę miasta. Kiedy dojechaliśmy na jego kraniec, na sam szczyt, ukazuje nam się jego inne, pewnie bardziej prawdziwe oblicze.


Jest też normalny, taki jak lubimy najbardziej, targ. Żaden turystyczny bazar. Warzywa, owoce i pozostałe 1001 drobiazgów.


Jedziemy szeroką doliną na wysokości ponad 3500 metrów. Potem wspinamy sie wyżej i dojeżdżamy do miasteczka Chinchero. Zatrzymujemy się gdzieś na przedmieściu. Taksówkarz pokazuje nam bramę i pokazuje, że mamy tam iść, bo tu wszystkie wycieczki obowiązkowo stają. Wchodzimy do środka. Jestem pod wrażeniem. Z Turcji wyniosłem naukę, że każda wycieczka kończy sie wizytą w sklepie z dywanami czy z jakimiś pamiątkami dla turystów. Ten taksówkarz to przelicytował. On od sklepu rozpoczął. No nic, wchodzimy na chwilę. Zaraz przy wejściu toalety, korzystamy zatem. Potem zagroda, gdzie stoją uśmiechające się do turystów dwie lamy. Są też i świnki morskie. W głębi widać kobietę, ubraną oczywiście w regionalny strój. Macha ku nam, podchodzimy zatem. 


Wysłuchujemy i oglądamy pokaz na temat jak sie pozyskuje wełnę, poznajemy tajniki barwienia i przędzenia. To akurat jest całkiem ciekawe. 


Całą paletę kolorów uzyskuje sie przez gotowanie w wodzie z dodatkiem przeróżnych ziół czy porostów.


Kolejna kobieta zajmuje sie tkaniem.


I wszystko to prowadzi do produktu finalnego.


Czyli stragany z wszelakimi wyrobami z wełny. Do wyboru i koloru. Jako, że nasza przygoda wyjazdowa dopiero sie rozpoczyna, nie kupujemy niczego. Jak się ma w głowie świadomość, że to co sie tu kupi trzeba będzie nosic w górach...



Niestety nie daliśmy okazji do zarobku. Taksówkarz nie będzie miał prowizji od naszych zakupów. Przy wyjściu widzimy jeszcze wytwory miejscowej sztuki prymitywnej. Taka inkaska odmiana nikiforyzmu. Choć może niesłusznie, bo tu kicz ściekał aż do ziemi. Poniżej chyba przedstawienie Pachamamy, inkaskiej bogini ziemi.


Poniżej scena jak z krwistego horroru klasy C "Kondor zabójca atakuje"


Wychodzimy z tego przybytku, na zewnątrz jest znacznie ciekawie. Ależ te panie wyglądają kolorowo.



Krótkie plisowane spódnice, pełna paleta kolorów.


Po chwili widzimy orszak weselny.


I niemal równocześnie drugi. Nie ma sie co dziwić. Dziś sobota.


Pochłania i fascynuje nas ta nieskażona egzotyka.  Ale trzeba ruszać dalej. Przed nami jeszcze wiele ciekawych historii.


Przejeżdżamy kilka kilometrów. Stajemy, bo daleko w dole widac Świętą Dolinę. Czyli dolinę prowadząca do Machu Picchu, którą płynie Rio Urubamba. Omijamy związane z nią atrakcje. Karnet na wiekszość zabytków w dolinie kosztuje 70S ( ok. 77zł) A my przed wszystkim chcemy zobaczyć Maras.


Nie trzeba zjeżdżać do Świętej Doliny by zobaczyć ślady cywilizacji Inków. Wystarczy spojrzeć w prawo.


A po lewej samotne stoisko z kapelusikami. Nie było chętnych.


 Jedziemy dalej. Do Maras.

Spis treści:
cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz