niedziela, 14 grudnia 2014

[latino] Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 4

Latino - cz. 23
14 września 2014
Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 4

To była bardzo zimna noc. Z radością powitałem pierwsze oznaki jasności. Poranek jak marzenie. Czyste, błękitne niebo. Żadnej chmurki. Wyszliśmy zziębnięci z namiotu, wypatrując słońca. Byliśmy jeszcze w cieniu, ale z nadzieją i lekką niecierpliwością obserwowaliśmy jak granica między mrokiem i jasnością, między zimnem i ciepłem przesuwała się coraz niżej. W końcu doczekaliśmy się. Od razu świat stał się piękniejszy. Powoli, powoli robiło się cieplej. Jezioro o poranku wyglądało zjawiskowo. Spokojna powierzchnia odbijała otaczające ją góry. Wszystko takie ciche, zawieszone pomiędzy niebem a ziemią.     


Niedaleko nas, przy brzegu jeziora, stoją dwie małe chatki. Skromne, wybudowane z kamienia, przekryte dość tymczasowo wyglądającą blachą. Zapewniają schronienie pasterzom, dodatkowo robią za bazę turystyczną. Przy chatce widzimy kilku turystów, koniki wraz z ich opiekunami. W sumie po co nosić te plecaki, lepiej zamówić sobie w agencji turystycznej w La Paz all inclusive, czy choćby poszukać w najbliższej wiosce koników. Ale my w sumie idziemy tylko na kilka dni, jakoś nie było chęci na rozglądanie się za wsparciem transportowym. 
Śniadanie. Ja tradycyjnie usiłuję wmusić w siebie cokolwiek. Z mizernym skutkiem. Trochę musli, mleko. Dobre i to. Zbieramy się i ruszamy. 



Dzisiaj to dopiero chce się iść. Słoneczko, pogoda i widoki. Wyżej pozostał wczorajszy śnieg. Góry jak  z obrazka.


A trasa na dziś wygląda tak samo jak przed ostatnie dwa dni. Trawers lekko w górę wzdłuż doliny. Wysokość i ciężki plecak wymuszają częste przerwy. Ale dziś to czysta przyjemność. Można tak stać i patrzeć, patrzeć...


Po godzinie weszliśmy w boczną dolinkę. Wszędzie pusto, żadnej roślinności. Im wyżej tym pojawia się więcej śniegu. Na szczęście jest go na tyle niewiele, że widać ścieżkę prowadzącą na przełęcz. Idę i dyszę, mija mnie koński tragarz. Cóż, Na ten widok lżej się nie robi.  


Dziś nie jest mój dzień. Zostaję na końcu. Na szczęście przełęcz już niedaleko.




Jesteśmy! Wysokość 4935 metrów. Na górze nagroda. Piękny widok na Huayna Potosi. Olbrzymia góra dominująca w panoramie szczytów, które wypełniają przestrzeń aż po horyzont. Widok naprawdę syci i raduje rekompensując wysiłek wyniesienia tu siebie i ciężkiego plecaka. Tym razem pogoda dalej się trzyma. Nic nie pada. Za to słońce pięknie grzeje.


Jakoś nigdzie się nam nie spieszy. Kilka osób, którym nie dość wrażeń, podchodzą na pobliski szczycik, by osiągnąć całe i równe pięć tysięcy.   


A reszta siedzi i rozkoszuje się widokiem na Huayna Potosi.



Trochę w lewo też pięknie prezentuje się pasmo Condoriri. Stąd wygląda niczym włoskie Dolomity.


Siedzimy jeszcze trochę, Wpatrujemy się w mapę, kombinując gdzie teraz iść. W dole widać wielkie jezioro, Laguna Tuni. Docelowo tam się kierujemy. Ale postanawiamy nadłożyć trochę drogi i ruszyć w stronę Chiar Khota. Raz, że zejście będzie łagodniejsze. Dwa, że zmierzamy się do jeziora najbliższego masywu Condoriri. Trzy, że jest tak ładna pogoda, że żal tak od razu schodzić do Laguny Tuni. Początek zejścia prowadzi niemalże poziomym trawersem. 



W tle cały czas Cabeza del Condor. Drugi dzień ta góra już nam się pokazuje, tyle, że dziś z nieco innej strony. Idziemy jedną z dziesiątek ścieżek wydeptanych przez wypasane tu zwierzęta. Biegnie trawersem wysoko nad doliną, co zapewnia niezapomniane wrażenia widokowe. Jest przestrzennie i powietrznie.




Za kolejnym grzbietem pokazuje się nasze jezioro. Już z daleka widać, jak pięknie jest położone. Aż chce się schodzić.




Widoki, same w sobie piękne, na chwilę uatrakcyjniają lamy. Z wyczuciem ustawiają się przed obiektywem dopełniając kadr. Nic tylko stać i robić zdjęcia. Albo po prostu stać i się zachwycać. Albo wszystko na raz.


Z przełęczy zejścia może nie było dużo, ze 200 metrów, ale w poziomie było tego już znacznie więcej, dobre kilka kilometrów. Dłuży się i dłuży, złośliwie nie chce się skończyć. W końcu jest. Jezioro Chiar Khota. Ależ tu jest pięknie. Góry wyrastające zza jeziora wyglądają jakbym przeniósł się gdzieś w Dolomity. 



Przy brzegu widzimy rozbite namioty. Wszystkie takie same, co sugeruje, że to grupa z zorganizowanego trekkingu. Ludzi jest całkiem sporo, tak z kilkanaście osób. Nie ma się co dziwić. Tędy przebiega bardzo popularny szlak trekkingowy obchodzący Huayna Potosi. Niedaleko jeziora znajduje się też chętnie odwiedzany szczyt Pico Austria. Do tego jest weekend, a jak się przekonujemy, mieszkańcy La Paz chętnie przyjeżdżają tu aktywnie wypocząć.


W zasadzie następnego dnia mamy być w La Paz, w związku z tym wypytujemy o możliwość transportu. Od miejscowych przewodników dowiadujemy się, że godzinę drogi stąd stoi mały busik. Kierowca czeka na grupę, ale ta dopiero ma się zjawić za kilka godzin. Decydujemy się zejść już dziś i spróbować przedostać się do miasta. Dziś niedziela, jutro może takiej okazji nie być, a w takim razie czekałoby nas ponad 30 kilometrów marszu do jakieś cywilizacji.  



Słoneczna pogoda się utrzymuje. Trochę żal schodzić. Ale cóż. Nie mamy tyle czasu, ledwie 22-26 dni. A tyle miejsc do zobaczenia. Żegnają nas piękne alpaki.



Nietrudno było znaleźć auto. Stoi na samym środku niczego. Mały biały busik otaczała wielka przestrzeń. Podchodzimy, zagadujemy kierowcę. Chwilka negocjacji i za 600 boliwianów od wszystkich zgadza się nas podrzucić do drogi.


Pakujemy się szybciutko z plecakami do środka. I jedziemy!


Droga nie należała do zbyt równych, trzęsło okrutnie. Ale za to była niezwykle widokowa. W roli głównej występowała Huayna Potosi.




Jechaliśmy długo, dolina robiła się coraz szersza i bardziej płaska. Pojawiały się pierwsze pojedyncze zabudowania. Góry zostają za naszymi plecami. Trochę szkoda.


Dojeżdżamy do drogi. Ustawiamy się na poboczu i usiłujemy zatrzymać jakiś autobus do La Paz. Nie czekamy długo. Pakujemy się do środka i w godzinę dojeżdżamy do centrum miasta. Jest czwarta po południu. Mamy pomysł, by nieco przyśpieszyć i dziś jeszcze jechać do Potosi. Nie ma czasu by jechać na dworzec, idziemy do pierwszej lepszej agencji. A właściwie do trzech pierwszych lepszych. Szybko się dogadujemy, są bilety na dziś w klasie zwykłej i te najwygodniejsze czyli cama. Cama jest droga, bo 140 boliwianów, grupa chce jechać na zwykłych siedzeniach za 80 B. Kupujemy bilety i lecimy do naszego hotelu. Załatwiamy tam z recepcjonistką możliwość kąpieli. Po czterech dnia się przyda. Jest jeszcze czas na szybki obiad. Potem busik i jedziemy na dworzec. O 20 jesteśmy na głównym dworcu autobusowym. Co za niesamowite miejsce. Wielka hala, po bokach małe stoiska wszelakich firm przewozowych. 
-Pooootoooosiii!!
-Oruroruro.....
-Copacabana!!!!
Zewsząd dopada nas wielogłos naganiaczy usiłujących sprzedać bilety na autobus w dowolnym kierunku. Okazuje się, że do Potosi bilety byśmy kupili bez problemu i to za 65 boliwianów. Cóż. Ale chcieliśmy mieć pewność że pojedziemy. W sumie aż tak wiele nie przepłaciliśmy. Hala dworcowa wypełniona jest oczekującymi na podróż. Siedzą, stoją. Najczęściej z wielkimi tobołami. Całymi rodzinami. Należy uważać na swój bagaż i dokumenty o czym przypominają wielkie napisy na ścianach. Można tu też kupić wszystko, nie tylko rzeczy potrzebne na podróż. Otaczają nas dziesiątki stoisk. I te zapachy dochodzące z barów... Zupy, frytki, kotlety, kanapki... w chwilę człowiek zaczyna być głodny. Godzina do autobusu mija nam szybko. Kupujemy jeszcze bilet dworcowy, bez którego nie wyjdziemy na peron. Podjeżdża nasz autobus. Nie wygląda źle, Bagaże z kwitkiem lądują w luku bagażowym. Przed wejściem jeszcze kontrola biletów. Ciekawym zwyczajem jest filmowanie wszystkich wchodzących do autobusu. Kamera wideo stoi sobie zamocowana na statywie. Bileter zaczyna filmowanie, zaczyna sprawdzać bilety i wpuszczać do środka. Wschodzimy, rozsiadamy się. Jest o dziwo całkiem wygodnie. Fotele rozkładają się dość mocno. Może więc da się dobrze spać. Mamy przed sobą  9 godzin jazdy. Ruszamy. Autobus wspina się ku przedmieściom i zatrzymuje się na dworcu w El Alto. Mamy możliwość przyjrzeć się jak wygląda ta okolica w późnych godzinach wieczornych. Fakt, nie chciałbym tam znaleźć się o tej porze gdzieś na zewnątrz. Widzimy śpiących ludzi na chodnikach, podnoszących się słysząc hałas autobusu, włóczące się małe dzieci. Jakieś ciemne spelunki, stoiska z jedzeniem gotującym się na ulicy. Obok dwóch złodziejaszków plądruje jakąś damską torebkę. Mocne wrażenia. Patrzymy tylko na otwierany luk bagażowy, czy przypadkiem nasze bagaże gdzieś nie wychodzą. Na szczęście zostają na miejscu. Luk zamknięty i ruszamy. Po kolejnych 10 minutach znów stajemy. W środku nie ma już miejsc. Ale od czego jest luk bagażowy... Dwie osoby wchodzą do luku bagażowego, gdzie, jak się okazuje, będą spędzać podróż. To teraz nie mamy żadnych szans na pełną ochronę plecaków. Możemy mieć tylko nadzieję, że nic nie zginie. Przed nami 600 kilometrów. W końcu zasypiamy. Dobry sen zapewnia śpiwór, który bardzo się przydaje. Bo od okna zimno, od środka gorąco. Gdzieś koło drugiej w nocy zatrzymujemy się w jakimś małym mieście. Ciemno, Z rzadka świeci jakaś blada latarnia, puste i nieprzyjazne uliczki. Stajemy przed knajpką. Część pasażerów coś je, największym powodzeniem cieszy zupa. Dziewczyny idą, bo muszą, do toalety. Ponoć wygląda tak, że wymaga to mocnych nerwów. Idę z ciekawości i z umiarkowanej potrzeby. Okazuje się, że w męskiej toalecie wrażeń wzrokowych niewiele. Ale to tylko za sprawą braku światła. Może i dobrze. Po 30 minutach ruszamy ponownie. Przed nami Potosi.     

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz