piątek, 21 listopada 2014

[latino] Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy

Latino - cz. 13
9 września 2014
Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy

Obudziśmy się wczesnym świtem. Założenie było takie, by wyjśc nad wioskę na wschód słońca, ale z tym wstawaniem to czasem ciężko bywa. O piątej rano obróciłem się na drugi bok, ale kilku wytrwałych śmiałków poszło. Koniec końców, trochę po szóstej zebraliśmy sie i ruszyliśmy. 


Wyspa Amantani nie jest zbyt duża. Trochę ponad 9 km2, zamieszkana przez 3,5 tysiąca ludzi. Ma kształt zbliżony do koła. Nad wioską widać lekkie wzniesienie. Jak nam powiedziano, są dwa wierzchołki: wyższy - Pachamama i niższy Pachatata. Pachamama w języku inków - keczua, znaczy bogini ziemi. Odpowiedzialna jest za urodzaj pól i płodność. A skoro wyspa posiadała dwa wierzchołki, większy przypadł Pachamamie, a mniejszemu wymyślono nazwę Pachataty. Nic, że taki nie istniał, ale jak jest mama, to może być i tata.


Droga w kierunku szczytu była dość solidnie oznakowana.



Czekało nas niby niewielkie podejście. Niecałe 300 metrów. Ale oznaczało to, że poraz pierwszy na tym wyjeździe przekroczymy 4 tysiące. Nasza aklimatyzacja była jeszcze dość krucha, toteż każdy ruszył swoim, wolnym tempem.


Zabłądzić było nie sposób.




Wznosiliśmy się coraz wyżej, coraz rozleglejsze były widoki. Pogoda dopisywała.


Obraliśmy kierunek na wyższą Pachamamę, za plecami zostawiając niższy wiechołek.


Krok za krokiem i w końcu wierzchołek. A na nim miejsce poświęcone kultowi Pachamamy. Ogrodzone murowanym i wysokim murkiem. Odbywałą sie tu coroczne uroczystości ku czci bogini.  

Mozna było sobie spokojnie usiąść, delektować się widokiem i uczuciem, że nie trzeba iść wyżej. A widok na jezioro i okoliczne wyspy i dalekie brzegi był całkiem ładny i rozległy.







Trochę się zasiedziałem na górze, zabraknie więc czasu na odwiedzenie drugiego szczytu. Trudno. Statek czekać nie będzie. Powoli schodzę.



Pojawiły się jakieś ptaki.




To była juz pora wyprowadzania owiec na pastwiska.


Oraz wychodzenia dzieci do szkoły.


Przez chwilę miałem problem jak trafić do mojego domku. Rano wychodząc jakoś nie zwróciłem uwagi na to jak wyglądał. Zresztą, wszystkie zabudowania wyglądały podobnie. 


Dziesięć minut błądzenia i na szczęscie jestem. Akurat jest pora śniadania. Te w Peru nie należały do szczególnie obfitych. Tu wygladało to jeszcze zabawniej. Serwetka, sztućce i nieodłączne liście koki. Na szczęście za chwile pojawiła sie herbata i kawa, mały i cienki omleto- nalesnik i troche dżemu. I tyle. No uczta nieziemska. 



Mała dygresja. To była taka zasada. Wszędzie śniadania w Peru wyglądały podobnie. Herbata, bułka, dżem, czasem trochę masła i jajko pod różną postacią. Wypytywaliśmy się poźniej miejscowych o co chodzi. Tubylcy traktują śniadanie jako podstawowy posiłek i jedzą naprawdę sporo. I zarazem sądzą, że ludzie z Zachodu na śniadanie zjadają tylko jakaś przekąskę zapijając herbatą lub kawą. Bardzo byli zdziwieni jak opowiedzieliśmy co jemy zazwyczaj na śniadanie i w jakich ilościach. 
Po "śniadaniu" poszlismy sie pakować.


Tutejsze gospodarstwa wyglądały na biednie ale były zadbane. Proste małe domki ustawione tak, aby w środku zostało miejsce na małe podwórko. Taki mały dom mieścił jedną izbę, gdzie było palenisko, stół i jakies miejsce do spania. Bardzo skromnie. Ściany murowane z tutejszego kamienia, strop z powiązanych ze sobą trzcin. Na dachu blacha. W budynku obok owce i świnki morskie.
W obejściu pojawiły się dzieci naszej Gospodyni.



I sama Gospodyni.



Plecaki na plecy i schodzimy. Pani, zachwycona z naszego pobytu, odprowadzała nas aż do przystani.



Po chwili odpływamy.


Kierunek Puno.


Spis treści:
cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz