czwartek, 11 grudnia 2014

[latino] Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 1

Latino - cz. 20
11 września 2014
Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 1

Na treking, bo przecież ile można tłuc się autobusami po drogach Peru i Boliwii, wybrano Cordilliera Real. Po naszemu Kordyliera Królewska lub po prostu Góry Królewskie. Obecną nazwę nadali i rozpowszechnili Hiszpanie.
Kordyliera nagle wyrasta z wysokiego ale względnie płaskiego Altiplano na 2-2,5 km w górę. Taki widok potrafi zrobić wrażenie. To wielkie pasmo zaczyna się gdzieś od jeziora Titicaca i masywów Illampu i Ancohuma a kończy się za La Paz kulminacją w postaci  najwyższego szczytu Illimani.
Jako, że góry zaczynają się niemalże na przedmieściach boliwijskiej stolicy wybieramy je jako miejsce naszego treku. Mamy mapę. Co prawda skala dość podła bo 1:135000 z poziomicami co 100 metrów, ale lepsze to niż nic.

Wynajętym busikiem jedziemy na miejsce. Zatrzymujemy się na przedmieściach. Małe drobne zakupy, głównie warzywa. Do tego dwa kilkukilogramowe ananasy. Są olbrzymie, dwu-trzykrotnie większe od tych co widzimy zazwyczaj w kraju. Ruszamy dalej. Początkowo w stronę Copacabany, w końcu skręcamy ostro w prawo i zaczyna się podjazd w stronę ośnieżonych szczytów. Ściśnięci w małym busiku oglądamy zza brudnej szyby wielkie puste przestrzenie, szerokie doliny i łagodnie pnace się w górę grzbiety. Droga oczywiście pełna dziur. Podskakujemy co chwila radośnie. W końcu widać pierwsze jezioro. Wedle mapy zwie się Khara Khota. Mijamy je po lewej stronie. Robi się coraz zimniej, o słońcu możemy zapomnieć. Wysokość ponad 4 tysiące metrów. Po kilkunastu minutach bus się zatrzymuje. Koniec jazdy. Czas na spacerek.


Wypakowaliśmy plecaki. Zaczynamy mozolne przepakowywania, byle tylko za szybko nie ruszać. Jechały z nami dwa ogromne ananasy. Nikt nie ma ochoty dźwigać tych parę kilo. Siadamy i jemy. Albo były zbyt wielkie albo nie mieliśmy apetytu, bo nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego. Choć pyszne i niesamowicie soczyste, zostawiamy więcej niż pół. Ruszamy.  


Zaczynamy na wysokości 4450 metrów. Plecaki, pomimo pozostawienia wielu rzeczy w la Paz, jakoś wciskają w ścieżkę. Szybko widzimy jak będzie wyglądała nasza droga - lekko wznoszący się trawers prowadzący gdzieś w chmury. 


Okolica wyglada na pustą, ale już po chwili widzimy pierwsze lamy. Całym stadem zajmują wielką połać zbocza. Patrzą się na nas obojętnie, zaś my jesteśmy pod wielkim wrażeniem. Coż. Nasze pierwsze lamy spotkane w naturalnym środowisku, czyli w górach na wypasie.


Ścieżka idzie cały czas powoli w górę. W pewnym momencie dochodzimy do rozstaju dróg. Jedna w górę oferuje większe podejście i krótszą drogę. Druga, na odwrót. Kusi to niewielkie podejście, zwłaszcza, że idzie się ciężko. Dzielimy się, umawiając się w kolejnej dolinie. 


Niedługo potem dochodzimy do przełęczy. Okazuje sie, że jest to przełączka bocznego grzbietu. Przed nami kilometry całkiem płaskiej drogi do kolejnego grzbietu. Dopiero za nim nasza dolina. Cóż. A mapa poszła sobie z resztą na właściwą przełęcz. Bywa. Nauka z tego płynie prosta. Lepiej się nie rozdzielać. I nie oszczędzać 30 minut podejścia.


Spoglądamy jeszcze na dolinę, miejsce naszedo startu i ruszamy w stronę właściwego grzbietu.


Droga szybko znika. Idziemy wielkim, leciutko nachylonym zboczem. Żadnej roślinności, zgubić się zatem nie da.




Po drodze kolejne stada lam. Jeszcze dzień i przyzwyczaimy się do ich obecności.



Jest już wczesne popołudnie, pogoda zaczyna się psuć. Wpierw znikają nieliczne plamy błękitnego nieba, potem chmury zaczynają wyraźnie robić się coraz ciemniejsze. 





Wdrapujemy się na nasz właściwy grzbiet. ukazuje sie nasza docelowa dolina. Juz widać, że o ile zaoszczędziliśmy 150 metrów podejścia to nadkładamy przynajmniej 5 kilometrów w poziomie. Zły wybór ;-)


W miedzyczasie przychodzi z czarną chmurą solidny grad, który po kilku minutach zamienia się w deszcz. Temperatura niewiele ponad zero stopni. Rzeźko. Pół godziny później chmura poszła sobie dalej. I my też poszliśmy. W lepszych humorach bo pojawiła sie piękna droga schodząca do samej doliny.


Kolejne stado. Tym razem dla odmiany alpaki! Różnią się od lam głową, a zatostem na twarzy ;-)


Droga powoli sprowadzała nas w dolinę. Zastanawialiśmy sie, gdzie reszta.



Zeszliśmy na wysokość około 4350m. Przed nami jezioro Sora Khota. Na brzegu porozrzucane blisko brzegu zabudowania pasterskie.


Powyżej jeziora kolejne grzbiety, tam zapewne jutro będziemy gdzieś iść.


Przed nami górna część doliny, kończąca się ośnieżonymi górami. Nie wiemy jak sie nazywaja, ale maja mocno ponad 5 tys. metrów. Widać też kolejne domki. Mamy nadzieję, że tam czeka na nas reszta grupy. Cóż. Nie umówiliśmy się dokładnie, nie mamy mapy a komórki nie działają. Dobrze, że namioty mamy akurat do pary. W międzyczasie wyszło słońce pięknie oświetlajac okolicę zółtym jaskrawym światłem. Zaraz zajdzie. Trzeba szukac reszty albo miejsca na obóz. 


Spotykamy pasterza. Próba wypytania o znajomych nieudana. My ni w zab po hiszpańsku, pan też raczej w keczua chyba mówi. Rozumie słowo amigos. Pokazujemy ręką po okolicy zawieszając pytanie:"Amigos? Polonia?" Pan coś łapie i kręci głową. Albo nie rozumie albo nikogo nie widział. Gestem pokazuje nam, że zaprasza do siebie na picie i jedzenie. Musimy odmówić. Zbliża się wieczór, mamy nadzieję, że jeszcze się znajdziemy, poza tym trzeba gdzieś się rozbić. Żegnamy się i z lekkim żalem idziemy dalej szukać szczęścia. 





Podeszliśmy troche w górę doliny. Słońce już zaszło. Widzimy drogę, którą jutro będziemy iść dalej. Na dziś wystarczy. Robi się bardzo zimno. Rozbijamy namioty. Jeść i spać. Jutro się pewnie wszystko wyjaśni.

cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz