piątek, 7 listopada 2014

[latino] Madryt czyli witamy w wielkim mieście.

Latino - cz. 1
2 września 2014
Madryt czyli witamy w wielkim mieście.

Nigdy nie byłem w Ameryce Południowej. Daleko i drogo. Tylko czasem jakaś myśl przelatywała, że może jednak? Myśl szybko przychodziła i w takim samym tempie uciekała. Wiosną, okazało się, że znajomi, którzy dotychczas wspominali, że w kiedyś tam pojadą, zrealizowali swoje groźby. Kupili w szóstkę bilety na wrzesień. Jakos sie z tym pogodziłem, kiedy jak na złośc pokazała się super promocja na loty do Ameryki Południowej. Tego już było za wiele. Uległem, kupiłem, i to nie jeden a cztery, bo chętni sie szybko znaleźli. Należało jeszcze przysiąść i ułożyć plan wyjazdu. Przysiałem, ułozyłem. Jedziemy!   
Startujemy z Warszawy. Lecę z Magdą. W komplecie, czyli w dziesięć osob, będziemy dopiero na miejscu. Norwegianem lecimy do Madrytu. Z początku niewiele sie dzieje, ale gdzieś po godzinie w oknie robi sie ciekawie. Pojawiły się Alpy. Morze gór których nie sposób nazwać. Z mapki wynika, że bedziemy widzieć te najwyższe,



I widać! Choć w pierwszym odruchu pomyślałem, że to Mont Blanc, to jednak nie. To Monte Rosa. A dało się to poznać po tym ostrym szczycie po prawej. Bardzo charakterystyczny, stąd łatwo go rozpoznać. Matternhorn. 




Aż mi się przypomniało, jak byłem tu w 1999 roku na treku. Obchodziłem dookoła cały masyw Monte Rosa. 



Widac było tez Jezioro Genewskie. jakoś umknał Mont Blanc. 


Po kilkunastu minutach pokazują się Pireneje.


Które cały czas cierpliwie czekają w kolejce.


Wylądowaliśmy. Na początku zderzyliśmy się z południowym podejściem do rzeczywistości. W samolocie czekaliśmy 20 minut, by ktoś w końcu nas wypuścił. Podstawiono zresztą tylko jedne schody, z tyłu samolotu. Siedzieliśmy w piątym rzędzie, trzeba bło uzbroić się w cierpliwość. Potem na bagaże przysżło czekać znacznie dłużej. Wokół cicho, nic sie nie dzieje, taśmy stoją. Zastanawialiśmy się, czy to sjesta. Tylko my czekamy na bagaże. Po godzinie wszystko ruszyło. Wyszliśmy przed lotnisko. Było kilka minut po pietnastej. Temperatura na zewnątrz była zabójcza. 38 stopni w cieniu. Na szczęście nie trzeba było myśleć o tym jak się stąd wydostac do centrum. Mieliśmy rezerwację w hotelu i w ramach udogodnień hotel oferował bezpłatny transfer z lotniska. Zadzwoniliśmy. Po 30 minutach byliśy juz w klimatyzowanym ( uff... ) pokoju. Warunki bardzo dobre. Solidne trzy gwiazdki. Hotel był złapany na jakieś promocji za całe 17 dolarów za pokój ;-) Szkoda, że bez śniadania ;-) Chwilke odpocztywamy i idziemy na pobliska stację metra. Jedziemy do centrum. Już dochodzi piąta, powoli robi sie troszkę chłodniej. Mozna zatem iśc rzucić okiem na miasto. 
Na dzień dobry trafiamy na demonstrację. Żadna polityka, o nie. Krzykliwa grupa protestuje przeciwko Coca-Coli. Bez latających butelek i palacych się opon? Dziwne. Ach ten zgniły Zachód ;-)



Cetrum miasta mni eurzeka. Spodziewałem się nieprzyjaznej przestrzeni, pełnej szerokich ulic w wielkim ruchem i wysokich budynków. A tu niespodzianka. Idziemy wąskim deptakiem, budynki kilkukondygnacyjne. Ludzi dużo, ale to nie przeszkadza. Dochodzimy na plac Puerta de Sol. Nie było to trudne, wszystkie drogi do niego prowadzą.


Włóczymy się troszkę bez planu. W miedzyczasie niespodzianka. Ulewny deszcz.


Takich placów tu jest więcej. Plaza Major.


Wracamy na plac Puerta de Sol. Już ciemno. Trzeba znaleźc jakies miejsce by spokojnie sobie usiąść.



Siadamy w końcu. W towarzystwie tego uroczego ceramicznegowiaderka wypełnionego ZIMNYM miejscowym piwem. Tak to można wypoczywać.



Wracamy późnym wieczorem do hotelu. Jutro kierunek Malaga.

Spis treści:
cz. 46 - Lima czyli surrealistyczne pożegnanie

1 komentarz: