15 września 2014
Potosi czyli wyprawa do wnętrza góry
Do Potosi przyjechaliśmy głównie dla wycieczki do wciąż czynnej kopalni srebra i innych rzadkich metali. W mieście jest kilka biur, które zajmują się organizacją wycieczki w głąb ziemi. Z miejsca, juz podczas zameldowywania w hostelu, zaproponowano nam taką wyprawę. Mieliśmy adres polecasnego przez wszystkich i wszędzie biura bigdealtour i postanowiliśmy jednak udać się tam. Ponoć tylko tam można liczyć na prawdziwe podziemne wrażenia wśród pracujących górników, a cała reszta to lekki retusz. Biuro jest niedaleko, wchodzimy. Firmę prowadzą byli górnicy, którzy wpadli na lepszy pomysł na życie. Po co się męczyć i narażać życie, lepiej zebrać chętnych gringos i pokazać im jak inni się męczą. Podczas rozmowy bardzo ładnie i rzeczowo opowiedzieli nam ( po angielsku! ) o samej kopalni, o trasie kilkugodzinnej wycieczki. Szacunek mój wzbudzili szczerym podejściem do klienta, czyli do nas. Oznajmili, że nie polecają dzisiejszej popołudniowej wycieczki. Jako, że był poniedziałek, co oznacza że właśnie skończył się weekend. A w pobliskiej wiosce w tym czasie trwała upojna fiesta. Skutkiem tego wszyscy górnicy dziś leczą kaca i w pracy raczej nie będą. Poradzili, byśmy wybrali się jutro, kiedy alkohol z żył juz wyparuje i wszyscy wrócą do roboty. cena wycieczki - 150 boliwianów. Sporo. Niestety szkoda nam było czekać do jutra i tracić całego dnia. Stwierdziliśmy, że skoro dziś i tak nie zobaczymy prawdziwej kopalni to skorzystamy z oferty hostelu, tańszej o 60 boliwianów. Kopalnia to kopalnie, będzie ciemno i gorąco, woda zapewne będzie kapała z sufitu i też będzie fajnie.
Wracamy zatem do hostelu, zakupujemy wycieczkę. Niebawem pojawia się nasz przewodnik. Prowadzi nas na dziedziniec, wyciąga z worów ubranka robocze i zaczynamy się przebierać. Spodnie, gumiaki, kurtki, kask z górnicza latarką i brezentowy plecak na nasze drobiazgi. Rzeczy czyste nie są, ale nie ma to specjalnie znaczenia, tam gdzie idziemy czyściej nie będzie. Mamy dużo radości z ubierania się.
Wracamy zatem do hostelu, zakupujemy wycieczkę. Niebawem pojawia się nasz przewodnik. Prowadzi nas na dziedziniec, wyciąga z worów ubranka robocze i zaczynamy się przebierać. Spodnie, gumiaki, kurtki, kask z górnicza latarką i brezentowy plecak na nasze drobiazgi. Rzeczy czyste nie są, ale nie ma to specjalnie znaczenia, tam gdzie idziemy czyściej nie będzie. Mamy dużo radości z ubierania się.
Wyglądamy doprawdy ujmująco. Brygada krasnoludków w drodze od śpiącej królewny do pracy ( by się szło!)
Wychodzimy z hostelu na ulicę i wsiadamy do busika który zawozi nas w stronę kopalni.
Historia kopalni sięga roku wieku XIV, gdy Hiszpanie dowiadują się o wielkich złożach rudy srebra jakie kryje w sobie góra nazwana później Cerro Rico. W roku 1545 zakładają u stóp góry osadę i zaczynają kopać. Złoża są ogromne, kopalnia rozrasta się, osada zamienia się w wielkie dwustutysięczne miasto. Praca była bardzo niebezpieczna. Ludzie ginęli nie tylko na skutek wypadków w kopalni, ale tez z powodu wycieńczenia , kontaktu z rtęcią. Do tego jeszcze pylica i wszelakie inne choroby. Górnik z rzadka dożywał do 40 roku życia. Hiszpanie siłą ściągali Indian do pracy w sztolniach, ale po pewnym czasie nie byli juz w stanie na wskutek wysokiej śmiertelności przymusić takiej ilości tubylców. Od początku XVII wielu zaczęto sprowadzać niewolników prosto z Afryki. Ci umierali jeszcze częściej, bo nie dość, że wykańczały ich te same przyczyny co Indian, to jeszcze warunki miejscowe: surowy klimat i znaczna wysokość nad poziom morza. W celu zwiększenia wydajności prowadzono 12 godzinne zmiany. Każda zmiana pracowała tak przez cztery miesiące. Ci co mieli dzienną zmianę w kopalni przez ten czas nie widzieli w ogóle słońca. Po tym czasie wychodzili z kopalni z przepaską na oczach, bo zupełnie odwykli od światła dziennego. Szacuje się, że przez pierwsze 300 lat działaności zmarło tu około 8 milionów ludzi: Boliwijczyków, Peruwiańczyków i rdzennych Afrykanów. A wydobyto kilkadziesiąt tysięcy ton srebra, które trafiało do Europy. Daje to ponad 100 istnień na jeden kilogram kruszcu. Przerażająca statystyka.
Obecnie złoża srebra są na wyczerpaniu, wydobywa się głównie rudy cynku, cyny i ołowiu. Prawo do wydobycia maja górnicze spółdzielnie. Każda z nich zatrudnia kilka tysięcy pracowników. Praca dalej odbywa się w ten sam sposób co przed wiekami. Kopie się ręcznie, pomagając sobie czasem dynamitem. Wykopane tunele stempluje się drewnianymi, rzadziej stalowymi słupami. Sieć korytarzy przez te wszystkie wieki rozwijała się dość spontanicznie, brak tu jakiegoś usystematyzowania. Doliczono się około 200 kilometrów korytarzy. W większości juz nieczynnych. Tworzą one niezwykły wielopoziomowy i wielopłaszczyznowy labirynt w którym osobie nieobeznanej zagubienie się zajmie ledwie chwilę. W każdej sztolni pracuje kilkuosobowa brygada. To co wykopią odkupuje od nich spółdzielnia, a zyskami dzielą się wedle zasług i hierarchii w grupie. Dziś też górnicy z reguły nie dożywają piećdziesiątki. Może pracuje się trochę lżej, ale to i tak dla nas jest niewyobrażalnie ciężka i niebezpieczna praca. Ale z czegoś trzeba żyć.
Nasz busik zatrzymuje się na uliczce niedaleko terenu kopalni. Zwyczaj nakazuje, by uczestnicy wycieczki, czyli my, zakupili prezenty zarówno dla pracujących wewnątrz górników jak też i dla El Tio, władcy podziemi. Ponoć najlepszymi prezentami są papierosy, laski dynamitu, wódka i liście koki. Kupujemy wodę, liście koki i kilka innych drobiazgów, jak chociażby rękawice. Zwyczaj jak zwyczaj, mamy świadomość, że wieksza część z tych fantów trafi do sklepów z powrotem. W końcu zajeżdżamy na miejsce.
Przed nami rozkopana do granic możliwości góra. Drogi, torowiska i wielki bałagan.
Czekamy na odpowiedni moment na wejście. Z pobliskiego otworu słychać jakieś głosy, po chwili widzimy trójkę górników pchający wózek z urobkiem.
Sam jeszcze nie wiem co sądzić o tej turystycznej "atrakcji".
Wchodzimy. Jest nisko i wąsko. Tyle, żeby zmieścił się wózek i pochyleni górnicy. Choć idziemy przygarbieni, to i tak co chwila walimy kaskami w sufit. Wentylacji nie ma, oświetlenia także.
Zaraz przy wejściu spotykamy El Tio, czyli"wujaszka" Udekorowany jest dość szczególnie. Liście koki, plastikowe butelki z resztką spirytusie, puszki z piwem, niedopalone papierosy. Wszystko to wygląda jakby nic do szczęścia mu nie brakowało. Każdy wchodzący i wychodzący ze sztolni musi zamienić parę słów z El Tio, porozmawiać, poprosić o łaskawość i szczęście w pracy. Trzeba z nim napić się trochę wódki, strącając mała część z każdego kieliszka, który się wypije. Zapalić jednego wspólnego papierosa.El Tio to duch kopalni. Może być przyjacielem czy kompanem, skorym do pomocy i żartów, ale może być też oprawcą. Często nazywany jest diabłem, nawet tak wygląda, ale nim nie jest. Przez górników wielbiony, szanowany i wzbudzający respekt. To od niego tylko zależy czy dziś bezpiecznie wyjdziesz z kopalni, spadnie na ciebie belka, zepsuje się lampa, dokopiesz się do wielkiej i cennej żyły kosztownego kruszcu. On to wie i może wszystko.
Nasz przewodnik wyciąga butelkę ze spirytusem, wylewa część zawartości pod stopy El Tio. Podaje mu tlacego papierosa, zostawia kilka liści koki. Teraz powinniśmy czuć się bezpiecznej. El Tio, dobry i zły wujek kopalni będzie miał na nas baczenie.
Sam tunel nie wygląda jakoś solidnie,ale skoro jesteśmy pod dobrą opieka, to martwic się nie będziemy.
Idziemy kilkanaście minut ciemnym korytarzem. czasem jest tak nisko, że trzeba iść na kolanach. Z sufitu często coś kapie, czasem woda sięga po kostki. Teraz wiemy po co nam gumowce. Drewniane filary podtrzymujące strop nie raz wyglądają jakby miałby za chwilę się zawalić. Mam nadzieję, że wyglądają tak samo od stu lat. Dodatkowa atrakcję zapewniają wagoniki. W pewnym momencie słyszymy głośne nawoływanie. Udaje nam się schować w bocznym korytarzu, chwilę później przejechał rozpędzony wózek pchany przez dwóch robotników.
Po jakiś 20-25 minutach dochodzimy w końcu do przodka. Panuje tu półmrok, ciemność rozpraszają tylko nasze lampy przymocowane do kasków. Tu kończy się torowisko, widzimy w połowie załadowany wózek, trochę urobku. No i trzech dzielnych górników. Siedzą i odpoczywają. Ubrani w całkiem podobne do naszych stroje robocze. Wyglądają na bardzo zmęczonych. Zapewne po wczorajszej fieście. Policzki mają wypchane liśćmi koki, które żują w kopalni bez przerwy. Wzrok maja z lekka nieobecny. Albo z powodu kaca, albo nadmiaru koki. Albo jednego i drugiego. Częstujemy ich papierosami. Oczywiście od razu zaczynają palić. Brak wentylacji nie ma tu nic do rzeczy. Górnicy wyciągają starą pogniecioną plastikowa butelkę oraz kieliszek samoróbkę. Czyli ucięta szyjka butelki wraz z zakrętka, która robi za denko. I chcą nas poczęstować. Ku ich zdziwieniu grupa nie odmawia. Cóż. Ciemna jama, do wyjściadaleko, papierosy, wódka. Klimaty jakieś takie wschodnie ;-)
Panowie sa lekko zdezorientowani ale też i zaciekawieni.
-Skąd jesteście?
- Z Polski.
- A co się głównie pije w Polsce?
- Wódka.
- Aha...
Nie mieli juz więcej pytań ;-)
Każdy, włącznie znami,przed wypiciem strąca trochę alkoholu na ziemię, by podzielić sie za każdym razem z El Tio. I nie wyglada by robili to na pokaz.
Rozmowa jest dość luźna, lecą żarty. Szybko łapiemy się, że uczestniczymy w małym przedstawieniu turystycznym pod hasłem "zwiedzamy prawdziwą kopalnię". Nasza sztolnia była utrzymywana prawdopodobnie tylko dla celów przemysłu turystycznego. Ale ręki nie dam sobie uciąć. Górnicy byli ściągnięci na okoliczność naszego zwiedzania. Najprawdopodobniej na co dzień mogli tu pracować. Organizator, chcąc uatrakcyjnić program turystyczny, nic nam nie powiedział, że była w weekend zabawa i roboty na kopalni dziś nie ma. Ale nie czujemy się oszukani, przyjmujemy zaproponowaną przez lokalsów konwencję i bawimy się równie dobrze co "górnicy". Jest wykopany korytarz, są wózki pchane ręcznie, jest ciemno, mokro i ciasno, Są górnicy. Wszystko się zgadza. Dziś i tak więcej byśmy nie zobaczyli. Ruszamy w drogę powrotną. Nie idziemy jednak ta samą drogą, zwiedzamy inne poziomy korytarzy. Widać jak góra jest podziurawiona, co chwilę dochodzi jakiś tunel. Z każdego możliwego kierunku. Z dołu, z lewej, prawej, z góry. Pojedynczo, parami. Szczeble drabin utrzymują nasz ciężar chyba na słowo honoru. Czasem trzeba obejść większe dziury bokiem korytarza, a podłoga i ściany są śliskie. Na szczęście jest ciemno i nie widać za dużo
W końcu dochodzimy do znajomego korytarza, skąd po kilku minutach żegnając się z El Tio wychodzimy z piekła wprost do pięknego rozlanego światłem świata.
Przewodnik zabiera nas jeszcze na punkt widokowy.
Jesteśmy na przedmieściach miasta, które stąd prezentuje się imponująco. Wszędzie dookoła góry, gdzieś w dole widzimy wieżę katedry.
Wracamy w dół do hotelu. Koniec końców nie żałujemy wycieczki. Mogliśmy spojrzeć w inny świat. Zupełnie nam obcy, a zarazem niezmiernie interesujący. Warty poznania choćby w tak ograniczony sposób.
cz. 7 - Tarasy solne czyli peruwiańska Wieliczka
cz. 8 - Ollantaytambo czyli najdrozszy pociąg świata
cz. 8 - Ollantaytambo czyli najdrozszy pociąg świata
cz. 12 - Jezioro Titicaca czyli statkiem w piękny rejs
cz. 13 - Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy
cz. 14 - Uros czyli wyspa ktora umie pływać
cz. 13 - Wyspa Amantani czyli z wizytą u Pachamamy
cz. 14 - Uros czyli wyspa ktora umie pływać
cz. 20 - Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 1
cz. 21 - Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 2
cz. 21 - Kordyliera czyli spacer z widokiem na góry - dzień 2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz