Dzień 30. Song-kul.
Jedziemy cały czas piękną drogą pomiędzy górami. Kolejna wioska...
Tu też jurty przegrywają z ohydnymi barakowozami.
Zjeżdżamy znów w dolinę rzeki Naryń.
Ot, taka sowieckość kirgiska.
Niestety, pogoda się popsuła. Nawet zaczyna padać deszcz. Co prawda mały i przez chwilę, ale w skali wyjazdu to nienotowane zjawisko.
Mijamy cmentarz.
Wjeżdzamy w dolinę i zakosami w górę ok 1km.
I zmiana krajobrazu. Nagle wielkie przestrzenie, góry dośc łagodne, Tybet po prostu. Wszędzie jurty, stada koni, bydła i owiec.
I widać w końcu jezioro Songkul. Olbrzymie, położone na wysokości ok 3tys metrów. Jest zimno, chmurnie i bardzo wietrznie.
W jurcie ogrzewamy się herbatą.
Song-kul, choć nie prowadzi do niego żadna asfaltowa droga, nie ma też tu żadnej komunikacji publicznej to jednak jest miejscem już trąconym prze biznes turystyczny. Codziennie w sezonie samochody terenowe przywożą tyrystów z Zachodu. Stąd też nie dziwi nas, że za ten drobny poczęstunek płacimy drobną kwotę. Nie dziwię się temu, podejmowanie kilku, kilkunastu gości dziennie byłoby zbyt kosztowne i czasochłonne.
Rozbijamy namioty. Popołudnie spędzamy na spacerowaniu po okolicy. Jest tu naprawde pięknie, trochę szkoda, że pogoda nie dopisuje. Ale tu jest przestrzeń!
Pogoda lekko sie poprawia, wychodzi nawet słońce! Do naszego obozowiska podjeżdża dwóch rowerzystów.
Jeden, Polak, już trzeci miesiąc jeździ a drugi, Szwajcar w drodze jest od 2,5 roku! Dojechał do Japonii i teraz wraca. Jego rower ma ponad 20 lat i nie ma przerzutek. Co za gość.
Wieczór spędzamy razem na rozmowie.
Spis treści:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz