Jiri /1900/ - Bhandar /2200/
Rano pogoda nie zachwyca. Ciężkie chmury wiszą, niezależnie gdzie by nie spojrzeć. No nic, mamy nadzieję, że monsun niebawem odpuści i zrobi się pięknie. Jiri leży na terenach kontrolowanych przez Maoistów. Maoiści, czyli spadkobiercy idei Lenina i Mao. Sierp, młot, czerwone flagi i frazesy o równości społecznej. Dla turystów z zachodu dodatkowa kolorystyka, dla nas lekkie kłucie w boku i niesmak.
W Jiri, jak ktoś by zapomniał czegoś na treking, może się zaopatrzyć we wszystko co potrzebne. Same wiodące marki jak North Face, Salewa. Oczywiście wszystko to podróbki z jakością najczęściej adekwatną do ceny.
Wpierw idziemy wzdłuż drogi, która powoli, powoli jest budowana w stronę Shivalaya i Bhandar. Pierwsze podejście to jakieś 400 metrów w górę.
Po kilkunastu minutach napotykamy punkt poboru opłat. Ja wspomniałem, jesteśmy na terenie kontrolowanym przez komunistyczną partyzantkę, walczącą o "lepsze jutro". Bramka, obok jakaś chatka. Posterunkiem dowodzi młody chłopaczek z kałasznikowem w ręku. Nie wygląda więcej jak na 15-18 lat. Wokół ganiają dzieciaki z pobliskich wsi. Bardzo niefajny widok. Za wejście na dalszy teren żąda 2000 rupii. To jest jakieś 30 dolarów. A najbardziej boli fakt, że mamy płacić na komunistyczną rewolucję. W człowieku aż się gotuje na myśl o tym zboczeniu ideologicznym z sierpem i młotem. Oczywiście wiemy, że zapłacić musimy. Targujemy się, mówiąc, że jesteśmy z kraju, które już komunizm miało okazję zaliczyć, ale na szczęście przeżyło. I że naprawdę nie mamy ochoty płacić za coś, co u nas się nie sprawdziło. Na hasło Poland widzimy takie ciche westchnięcie i cena spada do 1000 rupii. Widać nasi rodacy nader często podnoszą podobne argumenty. Pytani później westmeni opowiadali, że płacili normalną stawkę i nie pomagały jakieś próby negocjacji handlowych. Zresztą, ciężko się targuje z sprzedawcą z AK-47 pod ręką. Zostajemy wpisani do wielkiej księgi i dostajemy na pamiątkę świstek o zapłaconym "datku" na rewolucję.
Oczywiście wiemy, że nic nam nie grozi. Maoistom zależy na pieniądzach, a te będą tylko wtedy jak będą turyści. A jak nie będzie turystów, to raz, że nie będzie pieniędzy. Dwa, że nie zarobią miejscowi. A jak nie zarobią, to przegonią czerwonych. Stąd nawet walki z wojskami rządowymi z reguły toczone były w okresach, kiedy nie ma turystów w górach ( zima, monsun ).
Staramy się, szybko zapomnieć o tym nieprzyjemnym momencie. Idziemy dalej.
Idzie się ciężko, raz przez ogromną wilgotność powietrza, dwa przez zdecydowanie za ciężki plecak. Mój waży około 20 kilogramów. /Teraz już wiem, że to zdecydowanie za dużo. Wtedy wydawało mi się, że to normalna waga. Kilka lat później, pod Annapurną, mądrzejszy o te doświadczenia, chodziłem z plecakiem o wadze 12 kilogramów/.
Weszliśmy na pierwszą przełęcz. Za nią zaraz mała wioska i szkoła.
Zeszliśmy ponad 600 metrów w dół do wioski Shivalaya. Tu większa przerwa na obiad i herbatkę.
Przed nami podejście na przełęcz Deorali, prawie tysiąc metrów w górę. Jakoś nie wzbudza we mnie to zachwytu ;-)
Powoli ruszamy, metr za metrem...
Coraz wyżej, widoki robią się coraz ciekawsze. Choć oczywiście ograniczone przez chmury.
Potem zrobiło się ciężej i ciężej. Już zmierzchało jak doczołgałem się do przełęczy Deorali (2710m). Mały odpoczynek i schodzimy, każdy swoim tempem, do Bhandar. Etap mnie wykończył. Nawet nie zauważyłem, kiedy zgubiłem moją podstawową kurtkę wyjazdową, która wysunęła się z plecaka. Nowa była, kupiona przed wyjazdem. Fajna, goreteksowa. Resztką sił dotarłem w ciemności do Bhandar. Jakoś się wszyscy odnaleźliśmy. Padłem spać nie czekając na kolację.
Cóż. Widać początki nie są proste ;-)
Na koniec małe podsumowanie dnia. Około 20 kilometrów, 1500 metrów podejść i 1200 zejść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz