Nepal. Kathmandu - Jiri
Zaraz po 6 rano ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Doszliśmy po kilkunastu minutach. Wielki plac, pełen trąbiących autobusów i krzyczących ludzi. Żywioł. Na szczęście wystarczyło wypowiedzieć "Jiri", by po chwili siedzieć w autobusie. Było ciasno, autobus nie wyglądął najlepiej, a nasze bagaże wylądowały na dachu. Jeszcze tylko kilkunastu obnośnych sprzedawców przeszło się pomiędzy siedzeniami i około 7 rano ruszamy. Na początku droga jest dobra, całkiem sprawnie jedziemy. Do Jiri jest niewiele ponad 200 kilometrów. Liczymy, że w 6 godzin uda się dojechać na miejsce. Tak, nie mieliśmy pojęcia o specyfice jazdy w tej części Azji. Trasa przypomina przejazd kolejką górską. Wpierw 700 metrów w górę, potem 1300 metrów w dół, potem 2000 tysiące w górę. Wszędzie chmury, widoków brak. Na szczycie, przy jakieś małej wiosce dłuższy postój na obiad.
Panowie zamówili sobie dal bhat, czyli to co Nepalczycy jedzą zawsze i wszędzie. Czyli wielka góra ryżu ( bhat ) podawana z zupą z soczewicy ( dal ). Do tego różne sezonowe warzywa, jakieś pikle czy sosy. Co ciekawe, ryżu można jeść do oporu, znaczy ilość dokładek jest uzależniona od pojemności żołądka. Mi dal bhat nie przypadł do gustu, a szkoda, bo w górach to podstawowe żarcie, które nie kosztuje majątku, a możńa się nim zapchać.
Pogoda niestety nie zmienia się specjalnie.
Ruszamy dalej. Znow zjeżdżamy, w deszczu i błocie, 2000 metrów w dolinę, by chwilę później zacząć kolejną wspinaczkę, tym razem 1900 metów w górę. Droga coraz gorsza, tempo coraz słabsze. Ciemno się już zrobiło. Z kolejnej przełęczy ( 2500m) lekki zjazd do położonej w dole naszej docelowej miejscowości. Jiri! W końcu! Jechaliśmy prawie 12 godzin. Ledwo żywi znajdujemy jakiś pierwszy lepszy hotelik. Pokoik przytulny, znaczy się ciasny. Ale nic nie chodzi po ścianach, więc jest w porządku.
Wieczorem po kolacji siedzimy z poznanymi Irlandczykami.
Spać. Jutro ruszamy w drogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz