Z Hasankeyf dolmuszem w godzinkę dojechaliśmy do Midyat.
Miasto wyglądało ciekawie i zachęcało do bliższego zapoznania, ale niestety, czas nas gonił. Więc innym razem, a przez to coraz więcej rzeczy zostaje nam na kolejny wyjazd. W Midyat na dworcu oczywiście herbatka, potem dolmusz do Mardin.
Miasto Mardin, leżące w południowej Anatolii, leży kilkanaście kilometrów od granicy z Syrią. Położone jest na zboczu dużego wniesienia ( Stary Mardin ) i u podnóża ( Nowy Mardin ). Stare Mardin urzeka atmosferą ciasnych, krętych, pnących się w górę uliczek w których nie sposób nie zabłądzić ;-) Na ulicach mieszają się języki: arabski, turecki i kurdyjski. A jeszcze chrześcijańscy wyznawcy monofizytyzmu - z kościoła syryjskiego.
Wpierw poszliśmy szukać hotelu.
Trochę zasugerowaliśmy się przewodnikiem, twierdzącym, że ciężko tu o tanie hotele i udaliśmy się do Nowego Mardin, gdzie zdecydowaliśmy się na ekskluzywny ( jak dla nas ) trzygwiazdkowy hotel. Ale akurat była promocja ( 40 TL na głowę ), do tego śniadanie, porządek, łazienka w pokoju z ciepłą wodą. Cóż. trzeba było odreagować norę z Hasankeyf ;-)
No to idziemy sobie popatrzeć....
Próbowaliśmy chodzić z przewodnikiem, ale nie potrafiliśmy się w mieście odnaleźć. Jest tu jedna główna ulica i setki małych. krętych i stromych mniejszych uliczek.
To jest dopiero reklama ;-)
Wspięliśmy się nad miasto. Wokół przeraźliwie płasko i raczej pustynnie. Czuć, że w lecie potrafi tu byc bardzo gorąco.
Zeszliśmy do miasta. Minęliśmy jedna z wielu piekarni. Wszystko odbywa się w jednym miejscu. Od przygotowania ciasta po sprzedaż. I funkcjonuje bardzo dobrze, pieczywo zawsze świeże, chrupiące i ciepłe. A u nas sanepid, przepisy....
Chyba czuliśmy się zmęczeni, jakoś miasto nie zachwycało, a powinno.Na to jest jeden sposób. Porzuciliśmy zwiedzanie i udaliśmy się w stronę hotelu, by w znaleźć w okolicy jakąś dobrą knajpkę, potem sklep, zimne piwo i odpoczynek w hotelu.
A rankiem - wpierw śniadanie ;-)
I teraz można iść szukać atmosfery miasta. Przewodnik schowany w plecaku, idziemy ot tak sobie.
W mieście jest kolka kościołów, ale nawet dysponując mapką naprawdę ciężko je zlokalizować w labiryncie uliczek
W końcu udało się znaleźć pierwszy. Syriacki kościół Kirklar Kilikesi z VI wieku.
Była niedziela, akurat trwało nabożeństwo
Włóczyliśmy się po uliczkach
Dotarliśmy do kolejnego kościoła, od 15 lat zamienionego na Museum Mardin. Nie wchodziliśmy do środka.
Tabliczki prowadziły nas do medresy Sultan Isa.
W środku było cicho i spokojnie. I chłodno, bo w Mardin było ok 30 stopni.
Miejscowy chłopak pokazał, jakie fajne zdjęcie można tu zrobić ;-)
I kolejna herbatka, dziś się nie śpieszymy.
Przy wyjściu zaczepił nas starszy, bardzo dobrze ubrany Pan, który okazał się dyrektorem tego całego miejsca. Usłyszał od nas kilka słów po kurdyjsku i już nie dało się odmówić kolejnej herbatki w klimatyzowanym gabinecie. rozmowa szła ciężko, bo nasz dyrektor nie znał angielskiego, ale atmosfera była bardzo miła. Po chwili dyrektor zaprowadził nas w miejsce ogólnie niedostępne, czyli na dach medresy. Z dachu roztaczał się piękny widok na Stare Mardin i równinę ciągnącą się w stronę Syrii.
W końcu wyszliśmy z medresy i zeszliśmy do budynku poczty, mieszczącej się w dawnym karawanseraju.
A na koniec, udałem się do zakładu fryzjerskiego by pozbawić się brody. Dziewczyny były zachwycone ;-)
Pan okazał się wielkim specjalistą, i gdybym miał takiego golarza koło domu, chodziłbym tam dość często
;-)
Oczywiście wyszedłem cały ;-) Zeszliśmy do Nowego Miasta i po wzięciu plecaków udaliśmy się na dworzec. Przed nami nieformalna stolica Kurdystanu Tureckiego - Diyarbakir.
Cz. I - Ani
Cz. II - Ararat
Cz. III - Van
Cz. IV - Hasankeyf
Cz. V - Mardin
Cz. VI - Diyarbakir
Cz. VII - Urfa
Cz. VIII - Kapadocja I
Cz. IX - Kapadocja II
Część X - Stambuł
Miasto wyglądało ciekawie i zachęcało do bliższego zapoznania, ale niestety, czas nas gonił. Więc innym razem, a przez to coraz więcej rzeczy zostaje nam na kolejny wyjazd. W Midyat na dworcu oczywiście herbatka, potem dolmusz do Mardin.
Miasto Mardin, leżące w południowej Anatolii, leży kilkanaście kilometrów od granicy z Syrią. Położone jest na zboczu dużego wniesienia ( Stary Mardin ) i u podnóża ( Nowy Mardin ). Stare Mardin urzeka atmosferą ciasnych, krętych, pnących się w górę uliczek w których nie sposób nie zabłądzić ;-) Na ulicach mieszają się języki: arabski, turecki i kurdyjski. A jeszcze chrześcijańscy wyznawcy monofizytyzmu - z kościoła syryjskiego.
Wpierw poszliśmy szukać hotelu.
Trochę zasugerowaliśmy się przewodnikiem, twierdzącym, że ciężko tu o tanie hotele i udaliśmy się do Nowego Mardin, gdzie zdecydowaliśmy się na ekskluzywny ( jak dla nas ) trzygwiazdkowy hotel. Ale akurat była promocja ( 40 TL na głowę ), do tego śniadanie, porządek, łazienka w pokoju z ciepłą wodą. Cóż. trzeba było odreagować norę z Hasankeyf ;-)
No to idziemy sobie popatrzeć....
Próbowaliśmy chodzić z przewodnikiem, ale nie potrafiliśmy się w mieście odnaleźć. Jest tu jedna główna ulica i setki małych. krętych i stromych mniejszych uliczek.
To jest dopiero reklama ;-)
Wspięliśmy się nad miasto. Wokół przeraźliwie płasko i raczej pustynnie. Czuć, że w lecie potrafi tu byc bardzo gorąco.
Zeszliśmy do miasta. Minęliśmy jedna z wielu piekarni. Wszystko odbywa się w jednym miejscu. Od przygotowania ciasta po sprzedaż. I funkcjonuje bardzo dobrze, pieczywo zawsze świeże, chrupiące i ciepłe. A u nas sanepid, przepisy....
Chyba czuliśmy się zmęczeni, jakoś miasto nie zachwycało, a powinno.Na to jest jeden sposób. Porzuciliśmy zwiedzanie i udaliśmy się w stronę hotelu, by w znaleźć w okolicy jakąś dobrą knajpkę, potem sklep, zimne piwo i odpoczynek w hotelu.
A rankiem - wpierw śniadanie ;-)
I teraz można iść szukać atmosfery miasta. Przewodnik schowany w plecaku, idziemy ot tak sobie.
W mieście jest kolka kościołów, ale nawet dysponując mapką naprawdę ciężko je zlokalizować w labiryncie uliczek
W końcu udało się znaleźć pierwszy. Syriacki kościół Kirklar Kilikesi z VI wieku.
Była niedziela, akurat trwało nabożeństwo
Włóczyliśmy się po uliczkach
Dotarliśmy do kolejnego kościoła, od 15 lat zamienionego na Museum Mardin. Nie wchodziliśmy do środka.
Tabliczki prowadziły nas do medresy Sultan Isa.
W środku było cicho i spokojnie. I chłodno, bo w Mardin było ok 30 stopni.
Miejscowy chłopak pokazał, jakie fajne zdjęcie można tu zrobić ;-)
I kolejna herbatka, dziś się nie śpieszymy.
Przy wyjściu zaczepił nas starszy, bardzo dobrze ubrany Pan, który okazał się dyrektorem tego całego miejsca. Usłyszał od nas kilka słów po kurdyjsku i już nie dało się odmówić kolejnej herbatki w klimatyzowanym gabinecie. rozmowa szła ciężko, bo nasz dyrektor nie znał angielskiego, ale atmosfera była bardzo miła. Po chwili dyrektor zaprowadził nas w miejsce ogólnie niedostępne, czyli na dach medresy. Z dachu roztaczał się piękny widok na Stare Mardin i równinę ciągnącą się w stronę Syrii.
W końcu wyszliśmy z medresy i zeszliśmy do budynku poczty, mieszczącej się w dawnym karawanseraju.
A na koniec, udałem się do zakładu fryzjerskiego by pozbawić się brody. Dziewczyny były zachwycone ;-)
Pan okazał się wielkim specjalistą, i gdybym miał takiego golarza koło domu, chodziłbym tam dość często
;-)
Cz. I - Ani
Cz. II - Ararat
Cz. III - Van
Cz. IV - Hasankeyf
Cz. V - Mardin
Cz. VI - Diyarbakir
Cz. VII - Urfa
Cz. VIII - Kapadocja I
Cz. IX - Kapadocja II
Część X - Stambuł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz