Z Dogubayazit do Van dostać się nie problem. Idziemy na skrzyżowanie spod którego odjeżdżają busiki do Van. zaraz za miastem - piękne widoki na Ararat.
Nie dość, że to Kurdystan, to jeszcze granica z Iranem, toteż często można spotkać taki widok z okna.
Albo taki...
To nawet nie wiem co to jest. Czy to to wioska jakiś uchodźców, czy też jednostka wojskowa... sam nie wiem.
Powoli dojeżdżamy do Van. Lubię być w drodze, lubię patrzeć na drogowskazy, bo są zaproszeniem do przygody.
Dojechaliśmy. Początki trudne. Gorąco. Tłum. I do tego mapa w przewodniku nie chciała się zgadzać. W końcu udało się odnaleźć uliczkę z hotelikami. Cena po lekkich targach standardowa - 50 TL za pokój.
W hotelu właściciel proponuje nam wycieczkę po okolicznych wspaniałościach. Pomysł dobry, bo miejsca godne odwiedzenia znajdują się całkiem daleko od miasta, więc to dobry sposób by jednego dnia by to zobaczyć zobaczyć. Wieczorem wybieramy się na kolacje, znajdujemy ulicę, pełną stolików i miejscowych, jedzących, rozmawiających, grających w tryktaka, pijących herbatę. Żywioł, rozgardiasz, dobiegające odgłosy klaksonów, nawoływania muezinów. W powietrzu zapach jedzenia. Bierzemy jakiś kebap, szaszłyki, dużo herbaty i oczywiście ajran. Choć ten akurat to tylko mi smakował ;-) Siedzimy i sycimy się atmosferą ulicy. Właśnie po to tu przyjechaliśmy. W drodze do hotelu wizyta w sklepie / piwo Efes / i jakże dobry nastrój ;-)
Raniutko wraz z dwójką turystów wsiadamy do busa i jedziemy. Pogoda paskudna. Leje, zimno i jakoś nie widać by miało się poprawić. Wpierw jedziemy do Hosap Kalesi. To imponujący średniowieczna siedziba kurdyjskich władców. Zbudowany na wielkiej skale i już daleka robi wrażenie.
Pod samym zamkiem nauka tańca kurdyjskiego
Widoki z zamku na okolicę - w tym na resztki murów zewnętrznych.
Zamek ni to otwarty ni to zamknięty. W każdym razie nasz przewodnik znalazł kogoś z kluczem i można było wejść do środka.
Zaczęło lać, zerwał się jakiś wiatr - cóż za piękne okoliczności przyrody...
Poszliśmy jeszcze na herbatkę do wioski, w środku od razu miejscowi chętni do rozmowy lub też nauki gry w tryktraka. Jak widać nauka w las nie poszła i Daniela ograła tubylca ( przy małej pomocy naszego tour operatora )
Opuszczamy Hosap i wracamy w stronę jeziora Van. Po drodze zatrzymujemy się w Cavustepe, urartyjskiej osadzie z przed 2500 lat.
Trafiła się i dawna toaleta
Na koniec zaszła potrzeba złożenia ofiary w intencji poprawy pogody, bo ta dalej była niewzruszona.
Jak widać ofiara nie była nadaremna ;-) Pogoda nagle zaczęła się gwałtownie poprawiać.
Pojawiły się znikąd ośnieżone góry
Od razu weszła w nas nowa energia
Wstępujemy do Gevas by zobaczyć stary seldżucki cmentarz
Cały czas widzimy jezioro Van. To największe jezioro w Turcji, powstało dawno, dawno temu na skutek wybuchu wulkanu Nemrut Dagi. Woda w jeziorze jest słona i zawiera ług. przez co można w niej zrobić pranie bez użycia mydła lub proszku ;-)
A na obiad był pyszne smażone ryby, ponoć wprost z jeziora ;-)
Płyniemy na wyspę Akdamar. Nie jest to sezon, więc trzeba było trochę dopłacić by łódź wypłynęła. Pogoda piękna, widoki fantastyczne.
Przed nami cel naszej wizyty. To ormiański kościół z X wieku.
Jakże malowniczo położony.
Niektórzy aż podskoczyli z wrażenia ;-)
Ściany zewnętrzne są ozdobione płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny biblijne.
Wewnątrz zachowało się raczej niewiele....
Wspięliśmy się na pobliskie wzgórze by zrobić taka oto pocztówkę. Jest błękit nieba, szmaragd jeziora, biel śniegu, zieleń drzew, czerwień flagi w towarzystwie kościółka. Brakuje chyba tylko jelenia na rykowisku bądź latającego dywanu ;-)
A jezioro ogromne... W najdłuższym miejscu mierzy ok 130 km
Wracamy z powrotem na brzeg.
Na koniec ostatnia atrakcja. Kot rasy Van, z oczami, które może mogą kłamać? ;-)
Ale to nie był koniec. Okazało się, że każda wycieczka w Turcji kończy się w sklepie dywanami lub innym rękodziełem. W 10 minut rozłożono nam prawie setkę wszelkiego rodzaju dywanów. Lekko nie było. Ale herbata, owszem, smaczna.
Ale to jednak nie był koniec. Poprosiliśmy o podwiezienie do Van Kalesi, czyli twierdzy położonej na dużej skale blisko jeziora.
Było spokojnie i cicho.
Słońce zachodziło...
Urzekająco.
A potem wróciliśmy do miasta. Kolejny wieczór spędzony na konsumpcji szaszłyków, kebapów, ajranu i piwa ;-) A następnego dnia ruszyliśmy do Hasankeyf.
W planie była opcja by trzymać się dalej bliskości granicy i jechać przez Hakkari. Teren bywa czasami niebezpieczny, kiedy nasilają się walki partyzantki PKK z siłami rządowymi. Wypytaliśmy się miejscowych Kurdów i odradzona nam ten pomysł. W przypadku jakiś walk i tak pewnie by nas wysadzono na pierwszym posterunku za Van. Toteż ruszyliśmy do Hasankeyf przez Tatvan i Batman.
Niewiele ponad tydzień po naszym wyjeździe w okolicy miało miejsce wielkie i tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi, Epicentrum było całkiem niedaleko od Van, w samym mieście zginęło ok 100 osób. Dobrze mieć szczęście. Siedziałem w domu, oglądałem i słuchałem. Zapamiętałem wywiad z panią konsul z Ankary, która mówiła, że najprawdopodobniej wśród ofiar nie ma Polaków, gdyż jest to teren nieatrakcyjny turystycznie, gdzie turyści się nie zapuszczają, bo tu nie ma nic ciekawego od oglądania. Niesamowite. Niesamowite, jak można niewiele wiedzieć o kraju w którym się urzęduje. Ot, fachowiec, któremu się wydaje, że turyści tylko jeżdżą na wczasy all inclusive na wybrzeże Morza Śródziemnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz