niedziela, 8 października 2017

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień dziesiąty


Dzień dziesiąty
17 października

Serang Gompa /3100m/

  Rano inny świat. Wczoraj w ciemnościach nic nie było widać poza zasięg latarki, a teraz… Przede wszystkim oszałamia niesamowita sceneria. Znajdujemy się na niewielkim wypłaszczeniu wyniesionym wysoko ponad doliną. A pomimo tego można poczuć się jak w studni. Wokół amfiteatr szczytów. Trzeba sięgać wysoko do góry by je móc podziwiać. Wydają się być na wyciągnięcie ręki, a przecież sięgają cztery kilometry wyżej.








  Klasztor jest naprawdę duży. Ale zanim zaczniemy poznawanie malowniczej okolicy jesteśmy proszeni na śniadanie. Kuchnia miejscowa jest bardzo prosta. Mnisi jedzą albo ryż z warzywami albo tsampę. Przy czym za warzywa w ryżu najczęściej robi miejscowa zielona sałata. Zaś tsampa to gruboziarnista mąka z prażonego jęczmienia. Do tego litry miejscowej herbaty. Z reguły posiłki spożywane są dwa razy dziennie. Wczesnym rankiem i około południa. Przed nami lądują miseczki a po chwili do każdego z nas podchodzi dwóch mnichów. Jeden trzyma gar, a drugi nalewa zupę. Po skosztowaniu, okazuje się być to właśnie tsampa. Z dodatkiem wody, mleka i masła. Zupełnie neutralna w smaku. Po dodaniu cukru zaczyna smakować. Do picia dostajemy herbatę. Na szczęście bez udziału soli i masła. Zwykła czarna herbata.




Marcin w międzyczasie najął się jako pomocnik klasztornego kucharza.


A zawsze ciekawe wszystkiego dzieci zaglądają do środka.



  Nasz opiekun zabiera nas na spacer po klasztorze. Pierwsze kroki kierujemy do głównej świątyni. Ilekroć przekraczamy się próg czujemy się w innym świecie. W środku panuje półmrok ledwo tylko oświetlony przez maślane lampki. W powietrzu unosi się zmieszany zapach kadzideł, drewna, starych ksiąg i palonego tłuszczu. Wosk czy stearynę zastępuje tu tłuszcz zwierzęcy, najczęściej  masło z jaka. W środku feria barw: niebieski, czerwony, biały, żółty i zielony. Do tego księgi modlitewne poukładane na półkach, jasne jedwabne szale, przynoszone tu jako dar, posągi Buddy i obrazy o treści religijnej.






  Dookoła świątyni, niczym kamieniczki na rynku, stoją cele dla mnichów. Udaje się zajrzeć do jednej z nich, akurat ktoś zostawił otwarte drzwi. Pokoik o wymiarach 3×2,5 metra. Łóżko, kilkanaście ksiąg modlitewnych, mała szafka, stolik. Na ścianie kilka obrazów religijnych . Trochę porozrzucanych rzeczy osobistych. Bardzo skromnie.


A wysoko nad nami góry walczą z chmurami.



  Idziemy dalej. Mijamy po prawej bok budynek pełniący rolę szkoły i zarazem domu dla kilkudziesięciu dzieci. Dzieci do klasztoru mogą trafić już w wieku trzech, czterech lat. Przyjęte jest, że decyzję o tym czy chce się zostać mnichem można podjąć będąc dorosłym, po przekroczeniu dwudziestego roku życia. Rok temu Nepal nawiedziło wielkie i tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi. Sam klasztor nie ucierpiał specjalnie, ale zniszczenia i straty w dolinie były znaczne. Stąd klasztor wystąpił z pomysłem, by na miejscu otworzyć szkołę dla dzieci z pobliskich wiosek. Maluchy trafiają tu na trzy lata i potem mają wrócić do rodzinnych stron i przekazywać swoją wiedzę innym a także pomagać rodzinie w utrzymaniu. To tłumaczy dlaczego jest ich tak dużo. Jest ich ponad 50. W wieku od 3 do 18 lat.


 Na samej górze, lekko na uboczu, stoi nowo zbudowany dom dla przełożonego klasztoru. Jeszcze trwają prace wykończeniowe, ale możemy wejść do środka. W porównaniu co widzieliśmy wcześniej, można określić to jednym słowem: luksus. Dom zbudowany z kamienia, wewnątrz wykończony drewnem. Przestronne, obszerne pomieszczenia. Duży hall, pokój dla gości, kuchnia, pokój do pracy, sypialnia i łazienka. W pokojach pięknie zdobione drewniane meble. W łazience gustowne płytki glazury i terakoty. Z nami te luksusy podziwiają dwie stare wieśniaczki, które przybyły tu w ramach pielgrzymki. Trochę kuje w oczy rozdźwięk pomiędzy tym co tu widzimy a warunkami dla zwykłych mnichów. A jak się jeszcze pomyśli o tych nieszczęsnym mułach niosących te płytki…





Przez cały dzień wypatrujemy momenty kiedy wszystkie góry się odsłonią. Chmury jednak są silniejsze.



  Dowiadujemy się, że czasem docierają tu turyści, ale ledwie kilka razy w sezonie. Fakt, by tu dojść, zapoznać się z klasztorem i wrócić do doliny potrzeba minimum trzy dni. Niewielu ma tyle czasu by wykroić dodatkowo te kilka dni, a poza tym zdecydowana większość nawet nie wie, że taki klasztor istnieje. My w sumie też kilka dni temu nic o nim nie wiedzieliśmy.



  Mijamy po lewej wydzieloną część, gdzie mieszkają mniszki. Podchodzimy trochę i przechodzimy obok warzywnego ogródka. Jest mały, ale nie ma się czemu dziwić. Położenie klasztoru nie daje szans na to, by można było tam wiele wyhodować. Wysokość, długa zima, niewielkie nasłonecznienie a przed wszystkim brak miejsca nie dają szans na obfite zbiory. Praktycznie wszystko trafia tu na grzbietach mułów. Od drogi jesteśmy oddaleni o 4 dni marszu.


 Mnisi w teorii powinni oddawać się tylko praktykom medytacyjnym, nauczaniu i postępować zgodnie z ze spisanymi zasadami. Jest ich 227, mniszki mają ich nawet więcej, bo 311. Wystrzegać się uciech cielesnych i używek. Nie powinni też pracować. Zauważamy jednak, że zasady te są traktowane w granicach rozsądku, z dużą przestrzenią do modyfikacji.   W naszym klasztorze niektórzy mnisi pracują. Choćby przy kuchni. Dowiadujemy się także, dlaczego ubrania mają pięknym odcieniu czerwieni. Wytłumaczenie okazuje się proste. Mnisi z reguły byli bardzo biedni, a czerwień była najtańszym i najbardziej powszechnym kolorem na tym terenie. W Azji południowo – wschodniej dokładnie z tego samego powodu ubrania są pomarańczowe.






Wracamy na główny dziedziniec. Akurat nadszedł czas posiłku. Wszystkie dzieci wyległy na plac i zaczyna się obiad. Jest skromny. To gotowany ryż ze znajomą nam nepalską sałatą.










W międzyczasie pod klasztor podeszły zwierzęta przypominające znane nam kozice. Tu dla niepoznaki nazywane są blue sheep, czyli błękitne owce. W sumie ani one błękitne ani owce.



  Dziś jest dzień szczególny. Na placu przed klasztorem będzie lądował śmigłowiec. Jedno z dzieci niefortunnie rąbało drzewo na opał i zraniło się poważnie w nogę. Zachodzi potrzeba szybkiego transportu do szpitala. Wszyscy zgromadzili się przy placu w oczekiwania na największą atrakcję Obserwujemy to wszystko z tarasu naszego domu. Jest! Leci nisko w dolinie, po chwili już ląduje. Nagle uderza w nas potężny podmuch. Całe pranie, wszystkie nasze suszące rzeczy odleciały bliżej lub dalej. Późniejszy bilans poszukiwać wykazał tylko brak jednych majtek. Trudno.






 Tymczasem ze śmigłowca wypakowywane są worki z mąką. Nie ma pustych kursów. Skoro ma przylecieć, to zabiera ze sobą jakieś zaopatrzenie, które tak czy inaczej musiało by trafić do klasztoru. Pilot, co widać z daleka, jest Europejczykiem. Ledwo wysiadł, już dwóch mnichów podchodzi do niego, wiąże mu na szyi jedwabny szal i podaje powitalną herbatę. W 10 minut wszystko zostało wyniesione, chłopiec i kilka innych osób ( nie ma pustych przelotów!) są już w środku i start. Po chwili wszystko wygląda tak jak było godzinę temu. Sennie, spokojnie. Jakby nic się nie wydarzyło.







  O godzinie 17 udajemy się do świątyni na pudżę. To wspólnie odprawiany obrzęd religijny. Odprawiana jest dwa razy dziennie: o świcie i po południu. Zaskakuje niska frekwencja, jest może raptem kilka osób. Zgodnie z zasadą, pudżę prowadzą na przemian mnisi i mniszki. My mamy okazję zobaczyć w akcji kobiety. Ogólnie polega to na śpiewaniu modlitw przerywanych donośnym i głębokim dźwiękiem trąb i uderzeniami w bębny. I kolejne zaskoczenie. Po dwudziestu minutach jest już po wszystkim. Ponoć wszystko to z uwagi na brak wyższych władz klasztornych.





 W międzyczasie pojawił się pewien problem. Otóż toaleta z której korzystaliśmy została zapchana. Próby odetkania zdały się na nic. Sytuacja robi się trudna i coraz bardziej śmierdząca. Nasz opiekun jest wyraźnie zasępiony. To przybytek tylko dla klasztornej elity i jakby ktoś się dowiedział, nie byłby  zapewne zachwycony. Kolejne próby odetkania przeprowadzają mnisi. Też bez efektu. Koniec końców jeden najodważniejszy, który zajmował się pomocą w kuchni, zdobył się na poświęcenie. Zakasał rękawy, pochylił się nad śmierdzącym bajorkiem i włożył rękę. Po chwili rura była odetkana. I  może w całej tej historii nic nadzwyczajnego nie jest, ale nasz bohater miał koszulkę, a na niej napis „shit happens”. Z tego co się dowiadujemy, został czasowo odsunięty od prac kuchennych.

Dzieci tymczasem mają czas wony i pożytkują to na swoje sposoby.



  Czas na kolację. Tym razem smażone ziemniaki z kapustą i sałatą. Średnio zjadliwe, ale nie przyjechaliśmy tu dla wykwintnej kuchni.



 Czas spać. Bardzo nam się taki dzień przydał. Po czterech dniach zasuwania pod górę po 9-12 godzin mieliśmy już dość. Jutro wracamy do głównej doliny.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz