Szkocja. Loch Lomond.
Przyleciałem tu prosto z Oslo. Pierwsze wrażenie znad Edynburga - o, słońce!
Ludzi jakoś dużo, chyba dlatego, że weekend.
Pogoda oczywiście szkocka. Czyli dużo chmur, przelotnie potrafi popadać, a wręcz zlać deszczem, do tego porywisty wiatr i zimno. Czase tylko na chwilkę błyśnie słońce. Biedni ci Szkoci.
Szczyt udało się zdobyć. Miał zawrotną wysokość, bo coś koło 350 metów npm. Ale to był sukces, bo dostępu do niego broniło stado rozwścieczonych baranów.
Na górze akurat czekał na nas bardzo silny wiatr z obfitą ulewą, toteż nie na patrzyliśmy się na widoki.
Szlaki tu bardzo dopracowane.
Po powrocie zasiedliśmy w pubie, gdzie oddaliśmy się testowaniu produktów miejscowych lokalnych browarów. Testowanie udane, nie wiem które piwo było najlepsze ;-) Rankiem lekki rowerowy spacer. Na pięc minut wyszło słońce. A potem.. a potem deszcz zmusił nas do odwrotu.
Nawet odsłonił się na pożegnanie Ben Lomond. W sumie, kiedyś już na nim byłem...
A to wczorajszy pipant. Wygląda lepiej niż na swoje 350 metrów ;-)
Było krótko, ale zachciało mi się przejść cały szlak przez Highlands. Ciekawe kiedy się uda. Tymczasem w pociąg i ruszamy do Glasgow.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz