niedziela, 8 października 2017

[nepal] Dookoła Manaslu – dzień piąty

Dzień piąty
12 października

   Dzień zaczął się dość wcześnie. Plecaki przygotowane. Przed wyjściem zostawiamy w depozycie wszystko to co na treku przydatne nie będzie. Nikt nie ma ochoty targać wielkiego plecaka na pięciu tysiącach. Mamy plecaki nawet nie za ciężkie, nie za duże ale i tak przebija wszystkich Strażak, którego bagaż wyglądał jak na weekendowe wyjście w góry do schroniska. Zjawia się nasz przewodnik, po chwili są też taksówki.
   Pakujemy się i jedziemy pustymi i sennymi jeszcze uliczkami Thamelu w kierunku dworca. Choć dworzec to chyba za dużo powiedziane. Był to kawałek ulicy i pobocza, gdzie stoi kilkanaście autobusów przy których kłębią się setki osób. W takiej sytuacji przydaje się nasz przewodnik. Wskazuje autobus i po chwili zajmujemy przydzielone nam miejsca. Mamy przyjemność jechać lokalną linią. Autobus nie ma nic w sobie z wygody. Rozmiary siedzeń przystosowane dla średniego wzrostu Nepalczyka. A że ci wysocy nie są, to już po chwili każdy z nas zastanawia się gdzie trzymać nogi, bo te nie chcą się jakoś mieścić. Z każdą minutą autobus robi się pełniejszy. W końcu wydaje się nam, że jest już komplet. Błąd. Bo po chwili wciskają się kolejne dwie osoby. I tak kilka razy. To wręcz nieprawdopodobne ile osób weszło od momentu kiedy wydawało się, że nikt tu już się nie zmieści. Siedzimy ze Strażakiem przy drzwiach. Nie jest to dobra miejscówka bo tłum napierający na drzwi wisi nam nad głowami. W międzyczasie wszędzie dookoła krążą sprzedawcy wszystkiego co może być przydatne podczas jazdy. Woda, ciastka, batoniki, orzechy, pakody, somosy… Wszystko. Jedni cicho i wolno przechodzą obok autobusu, inni głośno krzyczą, jeszcze inni usiłują wejść do środka. Dzieje się… Jeszcze wciska się do środka kobieta z dwójką małych dzieci. Bez żadnej krępacji jedno dziecko kieruje do nas i te siada pomiędzy nami. A drugie ląduje mi na kolanach. Zapowiada się urocza podróż.
  Autobus rusza. Ale to tylko pozory. Po chwili znowu staje. Kolejna osoba doczepia się do wiszących przy otwartych drzwiach. Każda wolna przestrzeń nie może się zmarnować. Na moim podłokietniku siada sobie kobieta. W sumie gdyby tylko siadła to nie byłoby by wielkiego problemu, ale ona rozlała się w przestrzeń i tak dramatycznie ograniczoną,  która jest mi niezbędna do życia 😉 Nic to, taki widać folklor. Jedziemy.
Jako, że drzwi w autobusie brak, nie ma problemu ze świeżym powietrzem. Co prawda siedzimy przy wejściu i mamy tego powietrza w nadmiarze. Ale lepszy nadmiar niż brak. Dzieci siedzące na kolanach na szczęście spokojne. Przez pierwszą godzinę autobus wyjeżdża z miasta i wspina się na przełęcz zamykającą kotlinę Kathmandu.  A potem następuje widowiskowy zjazd z wysokości 1800m w dół w dolinę rzeki Trisuli. Pokonujemy setki zakrętów, serpentyn i w końcu jesteśmy na wysokości kilkuset metrów nad poziom morza. Od razu robi się gorąco. Autobus staje dość często. Ktoś chce wsiąść, wysiąść, negocjować, czy po prostu pogadać. Po dwóch godzinach stajemy na dłużej.
   Przerwa. Autobusy rejsowe zatrzymują zawsze przy jakimś lokalnym barze bardzo szybkiej obsługi. Kierowca, a raczej firma przewozowa ma jakiś procent od tego co pasażerowie zjedzą. Im lepszy standard autobusu tym lokale droższe. W rejsach turystycznych są to „luksusowe” lokale gdzie ceny mogą być 5-10 razy większe niż w miejscu w którym my jesteśmy. W menu dhalbat, czyli narodowa potrawa – gotowany ryż z zestawem przystawek, z najważniejszą – zupą z soczewicy. Mija dwadzieścia minut i ruszamy dalej.




O wyjęciu aparatu nie ma mowy. Nie ma miejsca. Ciężko nawet znaleźć wolną przestrzeń by wydobyć telefon. Jakoś sie udaje i kilka zdjęć udaje się zrobić.



Po kolejnych kilku godzinach znówy dłuższy postój. Jakby trochę więcej miejsca. Zmieniamy konfigurację. Strażak siada z tyłu, obok mnie Magda. Dzieci też się zmieniają. Tym razem już tylko jedno. Autobus nie osiąga wielkiego tempa. Można założyć, że w porywach potrafi rozpędzić się do 50 kilometrów. Ale to z góry i na dłuższej prostej.






Dojechaliśmy do jakieś większej miejscowości. Robi się luźno. Aż dziwnie.


W pewnym momencie autobus staje. Koniec jazdy. Okazuje się, że na dalszym odcinku droga jest nieprzejezdna z racji świeżo zakończonego monsunu. Należy ten odcinek przejść z bagażami na plecach, a po drugiej stronie ma czekać kolejny autobus.


Plecaki zarzucone i idziemy. Jest niezmiernie parno, duszno i gorąco.




Nie ma tego złego, możemy rozprostować nogi i podziwiać całkiem niczego sobie krojobrazy.





Szliśmy ponad godzinę. Tu czeka na nas inny autobus. Standard podobny.



Dalej jest coraz ciekawiej. Droga już tylko gruntowa, pełna dziur na pół koła, wielkich kałuży, błota, kamieni, świeżych osuwisk. Tempo siada znacząco. Ale najważniejsze, że jedziemy. To nic, że kurz i trzęsie okrutnie. Cały czas trzeba zachować uwagę by na kolejnej muldzie nie wyrżnąć głową o jakiś metalowy element wyposażenia autobusu. W każdym razie o spaniu nie ma mowy. Po jakimś czasie zjeżdżamy do doliny Budhi Gandaki. To już jest „nasza” dolina. To nią będziemy iść na treku.


Na kolejnym postoju udaje się zrealizować moje małe marzenie – czyli przejechać się w Nepalu na dachu autobusu. Cóż. Na dachu było trochę tłoczno i przypadło mi miejsce gdzie nie bardzo było się czego trzymać. Zatem kolejna godzina minęła na usiłowaniu utrzymania się na dachu i nie zaliczeniu lotu ku ziemi. Czasem dochodziły atrakcje specjalne. Na przykład nisko biegnące przewody elektryczne. Nie wystarczy się schylić, Trzeba było je ręką podnieść bo szorowały po powierzchni dachu i po nas przy okazji.  Do tego jeszcze gałęzie: mniejsze i większe. Cóż. Była to jednak odmiana po tylu godzinach jazdy wciśniętym w fotel. Sam nie wiem jak, ale udało mi się nawet zrobić kilka zdjęć.




Słońce zachodzi. W dole widać już Arughat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz